Dawno, dawno temu, w czasach, kiedy posty na blogu pojawiały się zaskakująco regularnie, a moja współpraca recenzencka z Genius Creations układała się wzorowo, dostałam do przeczytania książkę. „Idź i czekaj mrozów” autorstwa Marta Krajewska było wówczas tytułem dość wyjątkowym: magicznym, wciągającym i na wskroś słowiańskim. Wydaje mi się, że właśnie sukces tej książki zapoczątkował w Polsce modę na fantastykę bardziej etniczną, sięgającą do wierzeń, z których niewiele nam już zostało. Ja, ze swoim mitologicznym hyziem, zwyczajnie zachłysnęłam się tą estetyką, publikując pierwszą entuzjastyczną recenzję powieści (29 marca 2016 sprawdziłam!). Ale to był dopiero początek.
Kilka miesięcy później, w sierpniu 2016 roku, miałyśmy okazję spotkać się z Martą na małym, świętokrzyskim konwencie – Jagaconie. Ponieważ był to mój organizatorski debiut, czasu wolnego miałam mniej niż chciałam, ale i tak udało nam się trochę pogadać, choć do tej pory żałuję, że nie było go więcej. Marta z kolei znalazła chwilę, żeby wpaść na moją prelekcję o truciznach (która została ciepło przyjęta przez słuchaczy). Do tej pory pamiętam autentyczne przerażenie widzów, kiedy tłumaczyłam na czym polega blok serca (I dobrze! Z ziołami nie ma żartów!) i entuzjazm Marty. Obiecałyśmy sobie być w kontakcie. Wiecie, tak na wszelki wypadek
I dobrze, bo jakiś czas później, w trakcie pracy nad drugim tomem przygód Vendy („Zaszyj oczy wilkom”), postanowiła otruć jedną z postaci, a przy tym skonsultować się ze znanym sobie „fachowcem”, więc napisała do mnie.
Teraz, po premierze finału sagi („Wezwijcie moje dzieci”) mogę się przyznać, że pomagałam również i przy nim. I miałam z tego powodu niesamowitą frajdę. Nie wystarczyła sucha wiedza. Musiałam też sięgnąć do starszych opracowań, a pewne rzeczy wyliczyć z farmaceutyczną precyzją, ale warto było. Farmakopea Polska nigdy wcześniej nie okazała się tak przydatna.
Dziś trzymam w rękach swój własny egzemplarz tej książki i ze łzami w oczach czytam ciepłe słowa podziękowań (Marta przesadza! Aż tyle nie zrobiłam!). Muszę jednak przyznać, że nie tylko się wzruszyłam (autentycznie!), ale i zrobiło mi się przykro, bo moje konsultacje, przy tym konkretnym utworze, dobiegły końca. Oczywiście mam nadzieję, że jeśli Marta znów postanowi kogoś otruć (fabularnie!), zwróci się z tym do mnie, bo przekuwanie swojej wiedzy w coś takiego daje mi ogromną frajdę i niewyobrażalną satysfakcję. Dziękuję Martuś za zaufanie.
Od siebie tylko dodam, że (póki co) jest jeszcze jedna autorka, która zwróciła się do mnie z pytaniem o trucizny, ale do czasu publikacji tekstu nie mogę nic więcej powiedzieć. Jest na co czekać, a ja zwyczajnie mam nadzieję, że to nie będzie moja ostatnia "konsultacja". Ja nie gryzę! Ja tylko tak groźnie wyglądam.
Tymczasem zapraszam Was do lektury „Wezwijcie moje dzieci”, bo jestem jej stryjeczną ciotką ze strony kuzyna dziadka, więc polecam jak swoją własną.
Do przeczytania!