Pozwólcie, że na początek powiem Wam jedno. Nie będę bawić się w streszczanie książki. Nie jest to tytuł nowy. Premierę miał już jakiś czas temu. Opisy fabuły znajdziecie wszędzie, począwszy od strony wydawcy, przez Lubimy Czytać, na dowolnym profilu recenzenckim skończywszy. Ja chcę Wam opowiedzieć o wątkach, motywach i postaciach, które zaskarbiły sobie moją uwagę.
Pierwszym, co może zdziwić czytelnika sięgającego po “Ludzi bez dusz” jest fakt, że mimo zakwalifikowania tego tytułu jako fantastykę, nie ma w nim magii. Ale jak to? Są kapłanki, rytuały, wierzenia… Mieszkańcy Lśniącej cały czas przywołują imię Bogini, a po wiernych krąży legenda o Wybrańcach, mających ocalić Lunesków, pokonać najeźdźców i zapewnić pokój i dobrobyt wszystkim, którzy zachowali swoje dusze. Czy dusze można stracić? Tak, jak wskazuje na to sam tytuł, ale nie w wyniku mistycznego rytuału, tylko w ramach wyroku ogłaszanego przez kongregację najwyższych stopniem kapłanek. Czy daje to możliwość nadużyć i wykorzystywania wiary do usuwania na margines społeczeństwa politycznie niepoprawnych obywateli? Ależ oczywiście! I nie musi być w tym krztyny magii. Ale nauki? Tej jest od groma.
Trzecie prawo Clarke’a mówi że “Każda wystarczająco zaawansowana technologia jest nieodróżnialna od magii”. Przecież w dzisiejszych czasach kontaktujemy się między sobą przy pomocy płaskich “kryształów” niewidzialnie przesyłających dźwięk i obraz w dowolne miejsce na świecie. Czy sto lat temu osoba ze smartphonem nie zostałaby uznana za czarownika? W europejskich stolicach może nie, ale na prowincji… W “Ludziach bez dusz” duży nacisk jest kładziony na naukę, na odkrycie prawdziwych źródeł choroby oraz metod jej zwalczania jakże innych od modlitwy i błogosławieństwa Bogini. A im dłużej czyta się książkę Danuty Psuty, tym łatwiej zwątpić w to, że w wykreowanym przez nią świecie istnieje jakaś Siła Wyższa, na której można się oprzeć. Są za to utajnione badania naukowe, do których dostęp mają nieliczni i to oni trzymają klucz do zdrowia i życia mieszkańców Lśniącej. Jeśli miałabym się pokusić o przyporządkowanie gatunkowe to moim zdaniem byłoby to retro science fiction. Dlaczego? Bo z punktu widzenia postaci, dokonuje się naukowy przewrót. Ponadto używają technologii nie znanej w tym konkretnym świecie jak chociażby “drzewa” z miedzianymi uchwytami i korbką, w których dopatruję się współczesnych wirówek na probówki. A że wszystko dzieje się w pseudo dziewiętnastowiecznych realiach? Stąd właśnie słówko “retro”.
Przyznaję, że Elena - kapłanka szkoląca się na uzdrowicielkę - niezwykle podoba mi się jako główna bohaterka. Nie dlatego, że kwestionuje wiarę, w której została wychowana i stara się znaleźć logiczne rozwiązanie każdego problemu. Nawet nie dlatego, że podchodzi do kwestii potencjalnej Carskiej Zarazy z naukową wnikliwością. Podoba mi, się przez to, że jest taka prawdziwa. Chce coś zmienić, poprawić los mieszkańców Lśniącej, ale nawet działania lokalne przychodzą jej z trudem. I choć udaje jej się otworzyć świecką lecznicę, czytelnik ma wrażenie, że prędzej czy później to wszystko obróci się przeciwko niej. Bo mimo rozsądnego stosunku do choroby, do innych, bardziej politycznych kwestii, pochodzi z iście płomienną nadgorliwością, nie zauważając przy tym, że siedzi na beczce prochu. Nie dla niej stateczne i przemyślane działania! Wszystko musi się zmienić tu i teraz! Co jej się zupełnie nie udaje.
Elena mogłaby być kolejną heroiną, która wywołuje rewolucję i mocą młodości, słuszności, a także imperatywu fabularnego, obala panujący reżim, ale autorka bez trudu tego uniknęła. Stworzyła bohaterkę, na dobrą sprawę będącą co prawda katalizatorem zmian, ale pozbawioną realnego wpływu na nie. Dzięki czemu łatwiej można się utożsamiać nie tylko z buntem Eleny, ale i z jej bezsilnością oraz pewnym brakiem skuteczności. Bo czy w życiu każde nasze działania kończą się spektakularnym sukcesem?
Na uwagę zasługuje także fakt, że główna bohaterka nie jest dobrą dziewczyną. Potrafi być miła, ale to nie jest dobra osoba. Nie ma w niej zrozumienia, czy krztyny empatii, co dobrze widać chociażby w scenie, w której oświadcza matce trójki małych dzieci, że jej pociechy umierają na Carską Zarazę. I Aleksa - koleżanka z zakonu - jak najbardziej słusznie ją beszta, bo nieprzemyślane paplanie uzdrowicielki, tylko przysparza chorej kobiecie cierpień. Poza tym nie raz nie dwa widzi siebie jako jedyną obrończynie Luny, nie mogąc się doczekać ogłoszenia wyników badań, za którymi w głównej mierze stał Gustaw. Dziewczyna marzy żeby zostać docenioną naukowczynią, demaskatorką Kościoła, zupełnie nie licząc się z kosztami, jakie przyjdzie zapłacić jej i jej bliskim.
Tak na dobrą sprawę kibicujemy Elenie tylko dlatego, że z punktu widzenia współczesnego czytelnika, słuszność w zwalczaniu zarazy leży po jej stronie. Kapłanki zaś szerzą dezinformację, prawdziwe lekarstwo zachowując dla siebie i wykorzystując chorobę, żeby umocnić swoją władzę nad prostymi ludźmi. Jeśli jednak popatrzymy na to z boku, zorientujemy się, że działania dziewczyny doprowadziły do zamieszek, pożarów i śmierci naprawdę wielu osób. Ale właśnie przez fakt, że Elena jako główna bohaterka nie jest nieskazitelna a wręcz przeciwnie - pełna wad - i postępuje źle, chociaż ze słusznych powodów, podoba mi się jako postać.
W kontrze do niej stoi Gustaw - wiodąca postać męska, która wpadła Elenie w oko. Jak dla mnie to chłopię wyrwane spod klosza (bo dokładnie tak jest), a jego łagodny charakter stanowi jedynie tło dla poczynań Eleny. Nie mniej jest naukowcem pełną gębą i widać, że najlepiej czuje się zamknięty w laboratorium, gdzie może pracować nad różnymi teoriami. Kiedy obserwujemy go w jego “naturalnym środowisku”, miałkość tej postaci znika, zastąpiona przez zaraźliwą iskrę pasji, ale zdecydowanie mniej destrukcyjną niż w przypadku Eleny. Czy jest dla uzdrowicielki równoważnym partnerem? Moim zdaniem nie, mimo że fabuła została pokierowana tak, by ta dwójka miała się ku sobie. Dlatego tak mi się podoba zakończenie ich wątku, chociaż zdaję sobie sprawę, że to dość niepopularna opinia.
A skoro już jesteśmy przy Elenie i Gustawie, warto pochylić się na chwilę nad sceną tańca przy świetle księżyca w kontekście Przepowiedni, jaka dotyczy Wybrańców. Czy jest ona dowodem na to, że ta dwójka wypełnia proroctwo? Czy po prostu jako osoby wychowane z jego tekstem niemal jak z ulubioną bajką do poduszki, podświadomie wyłapują nawiązania i skojarzenia jak w przypadku pareidolii (dopatrywania się znanych kształtów w przypadkowych szczegółach)? O ile bardziej uduchowionego Gustawa podejrzewałabym o coś takiego (jeśli nie wręcz o głęboką wiarę w wypełnienie przepowiedni), to w przypadku Eleny, trudno mi w coś takiego przyjąć za pewnik. Jej niechęć do religii, jej zasad i dogmatów jest zbyt duża, by dała się temu poddać. Dlaczego więc tańczy dla Gustawa, mimo że musi sobie zdawać sprawę, że swoim zachowaniem wypełnia proroctwo niemal kropka w kropkę? Czy jest to dowód na istnienie Bogini i nieuchronności przeznaczenia? Patrząc na buntowniczy charakter Eleny nie jestem w stanie w to uwierzyć. Dla mnie to była czysta premedytacja, szczególnie w kontekście ostatnich scen książki. Takie swoiste zakrzyknięcie “Szach mat wierzący!” (Uwaga! SPOILER: przepowiednia mówi, że teraz powinniśmy być razem, a nie będziemy! I co nam zrobicie!). I takie podejście do sprawy, dużo bardziej pasuje mi do nakreślonego charakteru Eleny (chyba, że autorka powie inaczej, z autorką się kłócić nie będę).
Kolejnym ciekawym aspektem jest pokazanie tańca jako elementu obrzędów rytualnych, gdzie wszystko począwszy od strojów, po najmniejszy gest dłonią, ma znaczenie. Jest nie tylko sposobem na wizualną prezentację wierzeń i pochwały dla Bogini, ale i znacznym elementem prestiżu kapłanek. Zafascynowało mnie to jak każda z nich, od samego początku nowicjatu musi znać wszystkie kroki, wszystkie gesty i jak duży nacisk kładzie się na tą wiedzę. Niesamowicie też było na to patrzeć przez pryzmat bardziej konserwatywnego, przynajmniej pod względem ubioru kobiet, galeńczyków. Kontrast i niezrozumienie, dotyczące rytualnych szat kapłanek, mających ułatwiać taniec i chwalić Boginie, jakie prezentowała załoga koszar Galenu zostało pokazane naprawdę doskonale. Wobec tego nie dziwi fakt, że taki rodzaj “służby” jest uznawany przez kapłanki za karę. Fabularnie natomiast stanowił cudowny element odmienności świata i barwną prezentację zderzenia poglądów, które dla mnie osobiście były dużo bardziej wciągające, niż poszukiwania leku na Carską Zarazę.
Kiedy czyta się “Ludzi bez dusz” łatwo zapomnieć, że jest to pełnoprawny debiut. Wcześniejszej mirkopowieści autorki “Złej dziewczyny” nie liczę, chociaż warto się z nią zapoznać z jednego powodu - żeby zobaczyć jak ogromnego przeskoku stylistycznego dokonała Danuta Psuty. Różnica dla mnie jest gargantuiczna i cieszy mnie niezmiernie. Poza tym po “Ludziach bez dusz” widać, że jest to powieść dopracowana nawet w najmniejszych detalach jak chociażby imiona postaci pobocznych (jedną z moich ulubionych jest np. wielebna Trota nazwana na cześć pierwszej ginekolożki działającej w okresie wczesnego średniowiecza). Patrząc na olbrzymią kwerendę jaką musiała przeprowadzić autorka, żeby stworzyć powieść w tych konkretnych realiach, nietrudno uwierzyć, że jej napisanie zajęło dziewięć lat. Ale może to i lepiej, że się nie spieszyła, dając sobie czas na rozwój, bo dzięki temu “Ludzi bez dusz” czyta się wybitnie dobrze.
Czy wobec tego mam do tej książki jakieś zastrzeżenia? Tak. Jedno, ale jest ono mocno preferencyjne. Zwyczajnie żałuję, że tak sprawnie i rzemieślniczo wzorowo napisany tytuł nie porwał mnie i nie wyekscytował tak intensywnie, jakbym na to liczyła. Chociaż zrzucam to na karb mojego okołomedycznego wykształcenia. Wszystko, co robiły kapłanki, żeby zabezpieczyć siebie przed zarazą, nie stanowiło dla mnie aż tak wielkiej tajemnicy, przez co odkrycie tej zagadki przyjęłam zupełnie bez entuzjazmu.. Ot zgubne skutki nadmiaru merytorycznej wiedzy. Nawet do błędów przyczepić się nie mogę, bo ich zwyczajnie nie wyłapałam. Na zarzuty wypominające, że dżuma nie rozwija się tak szybko odpowiadam: to nie dżuma. To Carska Zaraza jest! Danuta Psuty opisała jedną z odmian Czarnej Śmierci, której na dobrą sprawę możemy nie znać, bo w świecie Luny mogła wykształcić inne właściwości. Dlatego też może się rozwijać szybciej niż zostało to opisane w literaturze podmiotu. W przeciwnym wypadku proszę o wyniki badań histopatologicznych porównujących obie te choroby. Wówczas możemy o tym podyskutować. Bez nich to podchodzi pod licentia poetica, i dla mnie nie zmienia faktu, że w trakcie lektury bawiłam się całkiem dobrze.
Jak mogliście to odczuć, docierając do tego fragmentu recenzji, oceniam “Ludzi bez dusz” wysoko, choć nie najwyżej. Fakt, przeczytałam w tym roku, ze trzy lepsze książki (reportażów nie liczę) i przy kilku ekscytacyjnie bawiałam się lepiej, choć z zupełnie różnych powodów. Nie da się jednak ukryć, że pod względem literackim i koncepcyjnym, jest to naprawdę świetnie napisana powieść, a przy tym dopieszczona tak, że chciałoby się, aby tak wyglądał standard przy wszystkich pisarskich debiutach. Jakby tego było mało, samo papierowe wydanie, z projektem okładki na czele, jest zwyczajnie przepiękne i z pewnością będzie stanowiło ozdobę biblioteczki każdego bibliofila. Czy zatem polecam? Jak najbardzie. Ale o tym, czy spodoba Wam się tak samo jak mi, musicie przekonać się już na własnej skórze.