Muszę się Wam do czegoś przyznać. Recenzja “Pieśni pustyni” powstała całe wieki temu (gdzieś w okolicach premiery), ale uparcie czekała w zeszycie na czas i przestrzeń, w których mogłabym w końcu stworzyć swój podcast. Oczywiście życie wszystko zweryfikowało, ale szkoda by było gdyby sama recka się zmarnowała. Dlatego postanowiłam zaopiniować Wam dwie książki w jednym tekście, dorzucając moje refleksje na temat drugiego tomu. Autor był ostrzegany wielokrotnie, że do tego dojdzie, więc teraz ma za swoje.
Kiedy w marcu 2023 roku siadałam do lektury “Pieśni pustyni” uczucia miałam mieszane. W pamięci wciąż tkwiła mi lektura “Krzyżowca” wydanego w Novae Res (znanym wydawnictwie typu vanity), który z jednej strony nie do końca przypadł mi do gustu przez swoją turpistyczność, ale z drugiej był zaskakująco dobrze napisany (jak na poziom publikacji vanity z okolic 2016 roku). Ale gdzieś tam w między czasie osoba autora zaczęła przebijać się w moich socjalach i to, co u niego znajdowałam, zwyczajnie mi się podobało, więc postanowiłam zaryzykować. Oczywiście na szali stawiałam głównie swój czas, bo ta kobyłka liczy sobie 650 stron… ale wciągnęłam ją w dosłownie kilka popołudni.
Okej, nie będę ukrywać, zachwyciłam się. I to nie tylko tym zachwytem wynikającym z obcowania z bardzo sprawnie napisaną powieścią, ale także tym opartym na czystej przyjemności i radości płynącej z zajmującej fabuły. Powtórne czytanie przy okazji drugiego tomu tylko zintensyfikowało te odczucia. A mnie nie jest łatwo zmotywować do ponownej lektury tego samego tytułu. Raz, że zwykle za dużo pamiętam po pierwszym spotkaniu, a dwa… jest tyle książek, których nie miałam okazji przeczytać. Jednak piaski Erkal nie biorą jeńców. Mnie pochłonęły i pozostawiły konającą z pragnienia za kolejnymi tomami. Więc jeśli odbierzecie mój tekst jako przesadnie entuzjastyczny… no cóż. Taki ma być!
Na świecie wykreowanym przez Grzegorza Wielgusa niepodzielnie rządzi Dominium - imperium, które zawdzięcza swoją potęgę białopyłowi. Jest to metal przewyższający swoimi właściwościami znane z fantastyki mithril czy adamantium, potrafiący leczyć rany, dodawany do drinków i… niepozwalający się ukraść, kiedy już zostanie przetopiony. Ponadto posiada inne, ciekawe zastosowania, ale te są związane z historią Kalekiej Bogini, którą jednak chciałabym żebyście odkrywali sami. Mamy więc zachłanne, zgniłe imperium, pragnące podporządkować sobie świat przy pomocy “magicznego” metalu, ale technologicznie osadzone na poziomie europejskiego XVI może XVII wieku. Mamy zblazowaną szlachtę i ciemiężone podbite krainy. Mamy też dwa potężne, zwalczające się nawzajem zakony: Kult Wszechśmierci (dbających o biednych i chorych, ale czczących nomen omen śmierć) i Wyznawców Dnia Niezwyciężonego (oddających cześć słońcu, ale przeżartych przez bogactwo i korupcję). Już sam kontrast między nimi sprawia, że jako czytelniczka naprawdę długo zastanawiałam się, w którą stronę pokierować swoją sympatię. Bo coś we mnie buntowało się przeciwko okazywaniu przychylności wyznawcom śmierci, kiedy tuż obok byli ci wznoszący modły do życiodajnego słońca… Ale szczególnie po lekturze drugiego tomu nie mogę oprzeć się wrażeniu, że właśnie ci drudzy mogą okazać się większym, czarnym charakterem. Przynajmniej w skali globalnej.
Czy mamy tu magię jak na fantastyczny świat przystało? Po przeczytaniu pierwszego tomu powiedziałabym, że tak, ale po drugiem… chyba precyzyjniej byłoby powiedzieć, że pewne jednostki mogą dysponować szczególnym talentem, jak chociażby Astris potrafiąca odczytać myśli człowieka z kartki papieru, na której ten własnoręcznie zapisał tekst. Jednak pochodzenie tych umiejętności też jest związane z Kaleką Boginią, a odkrywanie tego przez czytelnika jest ważnym elementem poznania tego świata. I umówmy się, to zbyt duży spoiler nawet na tak wnikliwą recenzję.
Ciekawa i intrygująca kreacja świata przedstawionego to jednak trochę za mało, żeby się zachwycać, szczególnie, że można wyłapać w niej sporo znanych motywów, choć przyznaję, że rozegranych jak dla mnie po mistrzowsku. Przecież to tylko “tło”, a od czegoś trzeba zacząć. Moim zdaniem prawdziwą siłą napędową obu książek są ich bohaterowie, których losy obserwujemy z różnych perspektyw. Taka wielogłosowa narracja mogłaby być na pewnym poziomie męcząca, gdyby nie fakt, że każda z postaci, nawet pozornie drugoplanowych, wnosi coś sensownego do fabuły. Stąd też prawdopodobnie rozmiar obu tytułów, bo wątków, które śledzimy, jest całe mnóstwo.
Jedną ważniejszych bohaterek jest Zirra - białooka posiadająca szczególny dar pozwalający jej odnajdywać złoża wspomnianego już białopyłu. Wydobywa go z Pustyni Erkal - wybitnie niebezpiecznego i bezlitosnego miejsca. A robi to do czasu, gdy jej jedyna siostra nie zostaje porwana. Od tego moment cała fabuła nabiera tempa. Mogłabym powiedzieć, że wokół tych poszukiwań toczy się główna akcja, ponieważ to od nich zaczynamy przygodę, ale byłoby to olbrzymie niedopowiedzenie. Ale o tym za chwilę. Zirra jest twarda i, jak szybko możemy się o tym przekonać, bezwzględnie oddana, choć nie wybacza zdrady. Dość łatwo przychodzi jej też odbieranie życia, ale zasady Erkal są bezlitosne - zabij albo giń. Jednak tym większe mają znaczenie drobne gesty dobroci i czułości, jakie okazuje najbliższym i to właśnie sprawiło, że nie tylko poczułam do niej głęboki szacunek i zrozumienie, ale i szczerze polubiłam. A sympatia wobec bohaterów naprawdę pomaga w odbiorze książki.
Znaczącą postacią jest również Karamis - dominioński żołnierz, który jako młody chłopak został siłą wcielony do armii, gdy jego kraj został zrównany z ziemią przez imperium. Na początku uosabia potęgę, której Zirra szczerze nienawidzi, ale okoliczności sprawiają, że muszą zjednoczyć siły. Wspólna niechęć do Dominium i Eristi - Relikwiarza na usługach Wszechśmierci, pozwala im znaleźć nić porozumienia, z czasem przeradzającą się we wzajemny szacunek i podziw dla umiejętności przetrwania. Swoista szorstkość Karamisa i to, że w zapomnianej prowincji stara się przywrócić prawo i porządek sprawia, że kojarzy mi się z tymi przetyranymi przez życie szeryfami jednak mającymi serce po właściwej stronie. Chociaż przez zamiłowanie do mocnych trunków i umiejętności szermiercze widzę w nim także Inigo Montoyę z “Narzeczonej dla księcia”, a to już wystarczy, żeby moje czytelnicze serduszko zabiło mocniej.
W ogóle wątek tej dwójki to dla mnie najlepiej napisany motyw “od wrogów do kochanków” z jakim do tej pory spotkałam się w książkach. A dzięki Ewie z Romansów bez_r, nadgoniłam nieco swoje braki w literaturze podmiotu i mam do czego porównywać. Na dobre rozpisanie postaci, które na początku się nienawidzą, potrzeba czasu. W “Pieśni pustyni” i “Pieśni zemsty” mamy go aż nadto, ale dzięki temu możemy obserwować jak zmienia się wzajemne postrzeganie Karamisa i Zirry. Mamy więc przejście od niechętnej akceptacji, przez wzajemny szacunek i podziw, po docenienie fizyczności mimo początkowych obiekcji, na fascynacji, szczerej przyjaźni i uwielbieniu skończywszy. Kiedy dotarłam do momentu, w którym razem z postaciami odkryłam, że Karamis jest dla Zirry a Zirra dla Karamisa, mogąc przy tym obserwować jedno przez pryzmat drugiego, autentycznie się wzruszyłam. Poza tym poziom oddania, wsparcia i zrozumienia jakie sobie okazują raz, że powinien być złotym standardem dla wszystkich związków, a dwa, że ściśle wynika z ich własnej historii a nie z imperatywu fabularnego. A co do pociągu fizycznego… Autor tych konkretnych bohaterów nie oszczędza i z każdej kolejnej potyczki wychodzą mocno poharatani nie tylko fizycznie ale i psychicznie. Kiedy jednak udaje im się wykraść chwilę dla siebie, widzą tę drugą osobę jako najatrakcyjniejszą i najsilniejszą. Śledząc dokładnie ten wątek po prostu widać jak ich relacja z czasem ewoluuje, dlatego też jestem w stanie uwierzyć nią bez zająknięcia.
A skoro dwa akapity wcześniej wspomniałam już o Eristi może wtrące słówko o Relikwiarzach. Są to potężne, na dobrą sprawę nieumarłe istoty, oddane służbie Wszechśmierci, które tworzy się przy pomocy rzadkiego artefaktu i pewnej ilości białopyłu. Ogólnie cała tajemnica ich genezy jest bardzo fajnie wyjaśniona w “Pieśni zemsty” i stanowi kolejny kamyczek w mozaice składającej się na świat wykreowany przez Grzegorza Wielgusa. Odkrycie tego pozwala na lepsze zrozumienie niektórych postaci, jak chociażby wspomnianej przeze mnie Eristi. I uwierzcie mi, ja naprawdę chciałam szczerze ją nienawidzić. Przez większość pierwszego tomu wyrastała dla mnie na naczelnego złola powieści, ale kiedy poznałam jej historię i zrozumiałam mechanizmy jakie w niej zaszły, zaczęłam ją rozumieć. A nawet trochę współczuć. I w sumie byłam na siebie zła, że takie uczucia pojawiły się we mnie wobec postaci, która ma na swoim sumieniu śmierć tysięcy ludzi, ale… Ale raz dostrzeżonej szarości nie da się odzobaczyć. Mogę za to pokusić się o stwierdzenie, że od czasów marvelowskiego Thanosa, nie spotkałam się z lepiej napisanym antagonistą.
Przez postać Eristi i powiązania ze Wszechśmiercią, Relikwiarze mogą wydawać się stricte negatywnymi postaciami. Nic bardziej mylnego. Jakby pragnąc pokazać inne oblicze tych budzących grozę istot, autor wprowadza nam postać Sagalta - uczonego i opiekuna młodego Staurosa. Największą pasją tego Relikwiarza jest nauka i archeologia, a napędza go niegasnąca chęć odkrycia tajemnic przeszłości. Przy czym cechuje się głębokim poszanowaniem dla wszelkiego życia i… niechęcią do Eristi (ta jest zaraźliwa, zobaczycie). Patrząc na poczynania Sagalta trudno uwierzyć, że kult Wszechśmierci może być tą negatywną stroną konfliktu, ale w miarę upływu fabuły, dowiadujemy się o rozłamie w szeregach zakonu. Zaognienie tego wewnętrznego sporu staje się jedną z osi drugiego tomu powodując całą huśtawkę emocji. Nawet w obrębie “obozu potencjalnych antagonistów” dostajemy taką paletę odcieni szarości, że trudno jest jednoznacznie opowiedzieć się po jednej stronie. I chyba lepiej tego nie robić, bo przykład kapitana Staurosa pokazuje, że… łaska autora na pstrym koniu jeździ.
Kim jest Stauros? Jedynym synem granda Ossena, jednego z pomniejszych dominiońskich szlachciców, który pełen niechęci do wyższych sfer i polityki swojego ojca, daje upust swojej szlachetności i praworządności służąc w oddziałach Wszechśmierci. Gdyby to było klasyczne fantasy, Stauros z pewnością odnalazłby się w zbroi paladyna, wiedziony tymi samymi ideałami, cechujących świętych rycerzy. I, niestety, jak pokazał drugi tom, jest przy tym niemal dziecięco naiwny. Co pod koniec “Pieśni zemsty” wygenerowało taki wątek, że równocześnie nie mogę doczekać się kontynuacji i nie chcę więcej o nim czytać, bo boje się pomyśleć, do czego to może doprowadzić. A mam w głowie wizję konfliktu, z którego ktoś żywy nie wyjdzie i zdecydowanie wolałabym, żeby w ogóle do tego nie doszło.
A jak już wspomniałam o Staurosie, to kilka słów wypada także poświęcić jego ojcu. Ossen sam nie przystaje do dominiońskiej szlachty, będąc bardziej żołnierzem niż politykiem. Zarządza małym, ubogim Ghede którego jedyny, stały dochód stanowią targi niewolników i arena walk gladiatorów. Ogólnie sytuacja mieszkańców tej części imperium jest bardzo nieciekawa, a przez to, że mieliśmy okazję oglądać stolicę Dominium oczami Astris, kontrast pomiędzy centrum a ubogą prowincją jest jeszcze bardziej namacalny. Dodatkowo z każdej strony różne postaci podkreślają jak niegodnym jest akceptowanie niewolnictwa… ale gdyby nie ono nic by do kasy Ghede nie trafiało a bez tych pieniędzy nie ma szans by cokolwiek wyhodować na ziemiach wchodzących w skład lenna Ossena. Dylematy przed jakimi staje ten człowiek są nie do pozazdroszczenia. I to, na co się porywa, żeby ocalić swoich poddanych, w pierwszym tomie jeszcze nie wybrzmiewa tak mocno, ale już w drugim, kiedy musi stanąć przed Lwicą z Sagieli, to już totalna mieszanka emocji i zaskoczenia. Plot twist, który autor zaplanował dla tego wątku, mocno mną potrząsnął. I nie mogłam przestać myśleć o tym, że rozwiązanie intrygi, której jako czytelnicy jesteśmy świadkami, to wynik całych dekad misternych planów. Czy sama fabuła była projektowana z równą pieczołowitością? Nie wiem, ale bez wątpienia sprawia takie wrażenie.
Tak. Zdecydowanie duża siła tych powieści tkwi w wielowymiarowych bohaterach, którzy nie dość, że potrafią myśleć i podejmować własne decyzje, to jeszcze się rozwijają. Ewoluują pod czujnym okiem autora. Dobrym przykładem jest tutaj wątek wspomnianej już przeze mnie Astris - glifotwórczyni i dyplomatki - która nie do końca na własne życzenie wplątuje się w intrygę mającą na celu odnalezienie miejsca pochówku Kalekiej Bogini. I oczywiście bardzo łatwo mogłaby funkcjonować jako klasyczna dama w opałach, ale została poprowadzona tak, by sama rozegrała swoje karty i tym samym zdobyła dla siebie kawałek szczęścia. Korzysta przy tym zarówno z żywej inteligencji, wiedzy zdobytej w rodzinnym domu jak i z uroku osobistego. Przy czym, świadoma niebezpieczeństw i własnej, niskiej wartości bojowej, stara się też nadrobić swoje braki w tym temacie. Podoba mi się też to, że jej postawa ma realny wpływ na fabułę, a nie jest tylko postacią poboczną miotaną od wydarzenia do wydarzenia, i o której istnieniu zapomnielibyśmy po zakończeniu lektury.
Z resztą po drugim tomie wyraźnie widać, że wszyscy bohaterowie są ze sobą połączeni, a ich losy splatają się w misterną sieć fabuły. I można by uznać, że “Pieśń zemsty” jest częścią nieco bardziej przegadaną, chociaż ja widzę w tym konieczność rozstawienia pionków przed wielkim finałem. Przy czym ja jakoś tego “przegadania” specjalnie nie odczułam. Nie cierpiałam też na “niechęć do różnych punktów widzenia”. Wiecie, do tych momentów fabuły opowiadanych przez postaci, których los nas nie obchodzi. Tutaj nic takiego nie miało miejsca, ponieważ po “Pieśni pustyni” byłam żywo zainteresowana losem każdego z opisanych bohaterów. Dlatego też przedzieranie się przez taką ilość tekstu, sprawiało mi czystą przyjemność.
SEKCJA SPOILEROWA
Mam mocne podejrzenia, że Grzegorz Wielgus zamiast nietuzinkowego fantasy, dał nam hard sf. Już w trakcie lektury pierwszego tomu towarzyszyło mi wrażenie, że opowieści o nadejściu Dnia Niezwyciężonego brzmią tak, jakby osoba nieznająca się na naszej technologii, mówiła o przybyciu kosmicznych najeźdźców. Jakby silniejsza istota z innej planety, chciała pozbyć się słabszej z tej konkretnej (w tej roli Kaleka Bogini). Ponadto mamy jeszcze gatunek humanoidalnych jaszczurek, których historia opowiada niemal o genocydzie z rąk okupantów. Jakby tego było mało w drugim tomie pojawiają się opisy “starożytnych” technologii, którymi Dzień Niezwyciężony władał na początku swojego panowania. Wszystko oczywiście wplecione w opisy wojen bogów, w legendy czy nawet karczemne przyśpiewki. Fakt, mogą być to pozostałości zapomnianej cywilizacji w stylu naszej Atlantydy, ale w którymś momencie padł opis zmian klimatu, mnie osobiście wyglądający na terraformowanie. I jestem bardzo ciekawa, co bohaterowie znajdą na mroźnej północy, bo finał drugiego tomu mocno sugeruje, że to tam przeniesie się akcja kolejnej książki. Pozostaje mi mieć jedynie nadzieję, że Grzegorz Wielgus skończy swoją “Pieśń lodu” szybciej niż Martin (tytuł mój własny, wymyślony na rzecz dowcipu).
KONIEC SEKCJI SPOILEROWEJ
Jednak żeby być absolutnie szczerą, tym co najbardziej przekonało mnie do tych książek, oprócz niesamowicie sprawnego pióra, wciągającej fabuły, ciekawego świata i pełnokrwistych bohaterów, była moja własna potrzeba przeczytania grubaśnej powieści fantastycznej. Meekhan pozostawił we mnie spory niedosyt, a od “Księgi całości” póki co się odbiłam, choć znajomi recenzenci przekonują, że dalej jest tylko lepiej. “Kroniki Burzowego Światła” i “Malazańska Księga Poległych” z kolei przytłaczają mnie swoim rozmiarem. I umówmy się, Sandersona nie da się wygodnie czytać w papierze. Obecne dwa tomy “Ostrza Erkal” wydają się przy nich zwyczajnie w sam raz. I, możecie mi wierzyć, kolejne sceny pochłania się w zaskakującym tempie.
W rzetelnej recenzji dobrze by było wypunktować też jakieś wady, ale na dobrą sprawę ani w trakcie pierwszego, ani drugiego czytania, żadne nie rzuciły mi się w oczy. Fakt, oba tomy są dość brutalne, a Zirra i Karamis jako postaci zostawiają za sobą ścieżkę gęstą od trupów, ale umówmy się, autor nie daje im większego wyboru. Szczególnie od momentu, gdy jako niewolnicy trafiają na arenę gladiatorów. W sumie ten motyw, kiedy zostają pojmani i trafiają w ręce handlarzy, był jedynym, który wywołał u mnie silny dyskomfort. Poprzedziła go bolesna, w moim odczuciu, zdrada i miała znamiona psychicznego okrucieństwa wobec tak lubianych przeze mnie postaci. Bardzo prawdopodobne, że są w tych książkach momenty dużo gorsze, bardziej fizycznie umęczające, ale pamiętam, że ten konkretny wątek strasznie mnie poruszył. Być może dlatego, że miał miejsce niemal na początku ich wspólnej drogi. Jeszcze do końca nie wiedziałam, na co stać tę dwójkę, a późniejsze zachowanie Zirry nie zwiastowało nic dobrego i chyba bałam się, że ich przygoda zbyt szybko się rozsypie. Na szczęście myliłam się, ale dysonans pozostał.
Podsumowując ten jakże naładowany entuzjazmem wywód: oba te tytuły są świetne. Umieszczam je też w mojej prywatnej topce najlepszych książek jakie czytałam. Mają wszystko czego oczekiwałabym po naprawdę dobrej fantastyce, więc ich papierowe egzemplarze znajdą sobie stałe miejsce w mojej biblioteczce. I, jak znam siebie, gdy pojawi się trzeci tom, pewnie będę chciała przeczytać całość od początku, bo to taki typ literatury, do którego warto wracać. Czy zatem polecam? Zdecydowanie. Ale o tym, czy Wam się spodoba tak samo jak mi, musicie przekonać się już na własnej skórze.