Wszystkie drogi prowadzą - Łukasz Kucharczyk

Był taki okres w moim życiu, kiedy zastanawiałam się, czemu na polskim rynku wydawniczym pojawia się tak mało humorystycznej fantastyki? Kupowałam wówczas wszystko, co sugerowało chociaż minimum dowcipu w fabule, zrzucając brak stosownych tytułów na nasze narodowe ponuractwo i krzywdzący stereotyp, że wielka literatura musi być literaturą poważną, traktującą przynajmniej o trzech rodowych traumach. Dziś widzę, że był to pogląd dość mylny, a w najlepszym razie niepełny. Bo o ile “poczucie tragedii” wśród czytelników można uznać za mniej więcej uniwersalne, o tyle poczucie humoru bardziej nas dzieli niż łączy. Innymi słowy śmiesznym nie jest to, co uniwersalnie śmieszne, ale to, co kogo bawi.

wszystkie%20drogi%20prowadz%C4%85

W 2022 roku pojawiły się “Granty i smoki” - zbiór opowiadań autorstwa Łukasza Kucharczyka, który był satyrą ną akademicką rzeczywistość, okraszoną pastiszami popularnych, fantastycznych motywów. Pamiętam jaką ekscytację wywoływały we mnie zapowiedzi tej książki i jak bardzo nie mogłam się doczekać lektury. Bo co mogło pójść źle przy tak cudownym pomyśle? Nawet rozmawiałam z autorem (skądinąd niesamowicie sympatycznym człowiekiem) o recenzji na Powiało Chłodem, mimo że naprawdę staram się nie robić tego już od kilku ładnych lat. Chyba że sytuacja jest naprawdę wyjątkowa. Wówczas jednak uznałam, że dla tego pomysłu powinnam ten wyjątek uczynić. Niestety musiałam zrezygnować z tej recenzji. Opowiadania nie bawiły mnie tak, jak tego oczekiwałam, a nie chciałam, żeby widmo głębokiego zawodu odbiło się negatywnym tekstem na książce, która na tą negatywność nie zasługiwała. Bo nie bawiłam się źle przy tych opowiadaniach. Doceniałam nawiązania i mrugnięcia okiem do czytelnika (może momentami zbyt liczne i nieco przytłaczające), a także celne wypunktowywanie akademickich paradoksów i naprawdę dziwiłam się sobie, czemu nie zaśmiewam się do łez. Tytuł był naprawdę w porządku, szczególnie patrząc na niego przez pryzmat debiutu, ale nie spełnił moich oczekiwań, co boleśnie odbijało się na mojej opinii o nim.

W tym roku Łukasz Kucharczyk zaskoczył nas (a przynajmniej mnie) publikacją już pełnoprawnej powieści o przygodach doktoranta Cilgerana i niziołka Rorty’ego, będącej kontynuacją ich losów znanych z “Grantów i smoków”. Wiedziałam, że przeczytam “Wszystkie drogi prowadzą”, ale trochę biłam się z myślami, czy pokusić się o recenzję. Z jednej strony bałam się swojej negatywnej opinii, mogącej zaboleć autora, który po kilku naprawdę ciekawych rozmowach, jawił się w mojej głowie jako puchaty jednorożec skromności i sympatyczności. Konstruktywna krytyka jest ważna, ale… Nie krzywdzi się puchatych jednorożców! Z drugiej strony, czy moja opinia faktycznie byłaby aż tak negatywna, skoro już wiedziałam, czego mogę się spodziewać, a dzięki temu skupić się na innych walorach tekstu niż humor? No cóż. Stwierdziłam, że zaryzykuję.

W wyniku kosmiczno-komicznego splotu wypadków, praca doktorska Cilgerana została skradziona. By ją odzyskać musi zebrać drużynę i wyruszyć na wyprawę. Oczywiście nie obejdzie się bez niebezpiecznych przepraw, krwawych walk, znanych motywów fabularnych i tych wszystkich kłód pod nogi, jakie tylko mogły zostać wymyślone przez autora. Całość została obficie polana sosem pastiszu, niekiedy wymieszanym z groteską i świadomą parodią, przez co może być nieco zbyt intensywna w czytelniczym odbiorze. Część nawiązań bije po oczach tak mocno, że z pewnością zostawiły mi sińce. Dobrymi przykładami są tu drzewny lud zwany Liśćcami, czy księga-artefakt, który wpływa na użytkowników, wywołując w nich chęć posiadania. Z resztą sama geneza tego woluminu bardzo kojarzyła mi się z serią “Dragon Lance” i zapisywaniem losów całego Krynnu. Inne nawiązania z kolei są nieco subtelniejsze, jak nazwanie jednej z pobocznych postaci Benek Dzieciak. Dopiero pokazanie jego umiejętność bezbłędnego trafiania, pozwoliło mi sądzić, że mogę mieć do czynienia z Billym The Kidem. Ale inne, co przyznaję z wielką radością, są po prostu w punkt. Kiedy Rorty zaczął prowadzić ze strażnikiem rozmowę, wykorzystując tę samą sztuczkę, co Zagłoba w dyskusji z Rochem Kowalskim, ucieszyłam się jak rzadko kiedy. Mogłabym to stawiać za wzór dobrego wykorzystania nawiązań. Było na tyle oczywiste, że nie stanowiło wyłącznie wiedzy dla wybranych, ale tak dobrze wpasowane w moment fabuły, że zagrało po prostu doskonale. I co tu dużo ukrywać, sprawiło mi frajdę, bo było wyjątkowe w swej oczywistości.

Ogólnie uważam, że takie wyimki z naszych dzieł narodowych powinny być częściej wykorzystywane w Polskiej popkulturze. Nawiązania do Tolkiena powoli robią się nudnawe, ale do Sienkiewicza? Prusa? Żeromskiego? Kurcze pamiętam jaki zachwyt wywoływało “Czterdzieści i cztery” Krzysztofa Piskorskiego, gdzie autor garściami czerpał z twórczości Mickiewicza czy Słowackiego, i jak wiele pozytywnych recenzji pojawiało się po publikacji “To przez ten wiatr” Jakuba Nowaka, opisującej losy Henryka Sienkiewicza i Heleny Modrzejewskiej na Dzikim Zachodzie. I przyznaję, że chętnie zobaczyłabym jak polska fantastyka zbacza w tym kierunku.

Oczywiście wielość motywów czy wykorzystanych historii ma swój głębszy sens fabularny, bo całość mniej lub bardziej kręci się właśnie wokół opowieści i tego, jak mogą zostać użyte. Główny antagonista - Naczelnik Dunholmu - zbiera różne narracje i zamienia je w energię, którą nachalnie gromadzi. Zmusza też swoich poddanych do odgrywania różnych historii, by jeszcze bardziej zwiększyć ich moc. Ogólnie ta postać jest chyba najbardziej przerysowanym literackim dyktatorem o jakim czytałam. Widzę w nim solidne echa Lorda Farquaada ze “Shreka” i tego austriackiego malarza z charakterystycznym wąsem (wybaczcie ten eufemizm, ale obawiam się shadowbana). Ogólnie nie wiem, czy aż tak przerysowany zlepek negatywności bardziej mnie bawi, nudzi czy przeraża.

Jak na książkę ideowo komiczną, znajduję w niej zaskakująco dużo krwawej brutalności. Szczególnie w scenach opisujących to, co dzieje się w Dunholmie. Bo zmuszanie poddanych do odgrywania Kopciuszka (w wersji z obcinaniem pięt i palców) czy Wilhelma Tella (z opcją śmierci chłopca) jest okrutną torturą, nawet jeśli zostało zlecone przez niskorosłego dyktatora. Wywołuje to straszny dysonans np. w kontekście tak błahych śmieszków jak pierogowe krzaczki. Chociaż akurat one mnie autentycznie ucieszyły, bo przypomniały mi cały Xanth stworzony przez Piersa Anthony’ego. Kolejnym takim wybijającym z humoru motywem są Muzykanci. I okej przerobienie zwierzaków z Bremy na żądnych krwi łowców głów jest świetnym pomysłem, jednak ilość trupów jaką zostawiają za sobą, opisana w mniej lub bardziej dokładny sposób, zwyczajnie przyprawia mnie o ciarki.

Wnioskowałabym o to, żeby nie traktować “Wszystkie drogi prowadzą” jako lekkiej, humorystycznej fantastyki, bo kiedy wykreślimy dowcip z równania, dostajemy powieść dużo bardziej wartościową i poruszającą, której to wymaganie śmieszności może tylko zaszkodzić. Bo pod płaszczykiem abstrakcji i pastiszu mamy historię o lęku przed jutrem, o szukaniu rodziny i zrozumienia, a także o sile opowieści. Cilgeran oczywiście kroczy klasyczną campbellowską ścieżką bohatera, ale toczy walkę z problemami, z którymi możemy się utożsamiać. Jak radzić sobie ze zmianą, z niepewną przyszłością a także z oczekiwaniami naszych rodziców, czy tym, co bierzemy za ich oczekiwania. Jego rozmowa z Horganą jest po prostu piękna. Czytałam ją i płakałam ze wzruszenia. Ogólnie to najchętniej wydrukowałabym ten fragment, oprawiła w ramki i wieszła, gdzie tylko się da. Jest naprawdę mądry i poruszający, ale też prosty i poniekąd tak oczywisty, że bezbłędnie trafia w serducho. Tu też bardzo dobrze widać sens tytułu powieści. Bo wszystkie drogi, wszystkie decyzje jakie podejmiemy, gdzieś nas zaprowadzą. Ważne żeby nie stać w progu w obawie przed kolejnym krokiem.

Drugim takim momentem jest rozmowa Cilgerana z ojcem. Fakt, że dostrzegam w niej echa pewnej sceny z siódmej części Harry’ego Pottera wcale nie umniejsza jej znaczenia. Bo w przeciwieństwie do “Insygniów Śmierci”, ten dialog ma prawdziwie głęboki, ogrzewający duszę sens. O sile tego fragmentu niech świadczy fakt, że nawet pisząc o tym w tej chwili, nadal się wzruszam.

Chciałabym też poświęcić trochę czasu antenowego postaci Horgany - wpłwodziejki z niewielkim talentem magicznym. Scena, w której ją poznajemy sugerowała, że dziewczyna będzie chodzącą parodią influencerek, reklamującą magiczne gadżety, ułatwiające życie. I przyznam, że trochę bałam się, w jak prześmiewczym kierunku może pójść kreowanie tej bohaterki. Na szczęście pomyliłam się co do niej tak gargantuicznie, że ulga była wręcz namacalna. Bo fakt, dziewczyna wątpi w swoją przydatność w trakcie wyprawy, ale nie pozostaje bierna. Jest mądra, kreatywna, pomysłowa, i kiedy potrzeba, potrafi ustawić swoich towarzyszy do pionu i wskazać im właściwą ścieżkę postępowania. Nie posiada wielkiego talentu magicznego, ale to, co potrafi, wykorzystuje do ostatniej kropelki. Może nie pokona wrogów fireballem, ale jest doskonałym przykładem tego, jak ważne są nawet małe rzeczy. Bo dobrze wykorzystane, potrafią przynieść zaskakujące efekty.

Miłym zaskoczeniem jest także postać Mortimera - byłego wojownika homenu - który ładnie obrazuje nam, jak bardzo mylne może być nasze zdanie. Szczególnie kiedy dotyczy nas samych. I to właśnie te przekonania najbardziej nas pętają. A tak naprawdę wszystko jest kwestią perspektywy, na której zmianę też musimy sobie pozwolić. Bardzo ciekawa postać, choć na wstępie został wykreowany na klasycznego, godnego pożałowania foliarza, co znów zbiło mnie z tropu. Aczkolwiek bez bicia przyznaję, że bardzo podoba mi się, w jaki sposób Łukasz Kucharczyk ogrywa motyw z ocenianiem ludzi po pozorach i to, jak bardzo możemy się mylić, kiedy założymy, że wszystko w tej książce zostało wprowadzone ku uciesze czytelnika.

Najsłabiej z całej drużyny wypada Rorty, który zdaje się być tylko po to, żeby marudzić i krytykować, choć nie można odmówić mu przytomności umysłu. Jak zawsze jest dobrym kontrapunktem do życiowego oderwania Cilgerana. Aczkolwiek jak na mój gust mógłby mieć ciut więcej takich głębszych scen, jak ta dotycząca przeprosin. Co nie zmienia faktu, że ten konkretny motyw, bardzo pozytywnie mnie zaskoczył.

Nad całą powieścią bardzo mocno unosi się duch Terry’ego Pratchetta. Widać to zarówno w nawiązaniach (opis akademickiej straży brzmiał wybitnie znajomo), jak i w całej konstrukcji powieści. Mówię tu szczególnie o tych pojedynczych fragmentach, pozornie niezwiązanych z fabułą, przenoszących nas daleko od głównej akcji, jak chociażby moment kiedy poznajemy Jeźdźców Świtu, Dnia i Nocy, ale tego jest znacznie więcej. Ogólnie każdy, kto przeczytał chociaż kilka książek Pratchetta, dostrzeże znaczne podobieństwa, ale ja bym je traktowała raczej jako hołd oddany znanemu pisarzowi.

Oczywiście mamy tu wiele elementów, które autor jawnie wyśmiewa i narracja “Wszystkie drogi prowadzą” sama zdaje sobie z tego sprawę. Ale pod tą warstwą zamierzonego kiczu, ja widzę tytuł poruszający ważne tematy, co z resztą z takim powodzeniem robił właśnie Terry Pratchett. Niestety przez nadmierną parodystyczność niektórych “humorystycznych” sytuacji, to nieco ginie i rozmywa się w całości. Brakuje w tym wszystkim “Szczypty umiaru” jak szepcze mi do ucha mój wewnętrzny krytyk głosem Egona z “Ratatuj”. Aczkolwiek widzę w tej książce spory potencjał, który trzeba by jeszcze oszlifować. Szczególnie w przypadku opisowych dłużyzn. Moim zdaniem Łukasz Kucharczyk jest na dobrej drodze by stać się takim charakterystycznym dowcipno-poważnym autorem, który pod płaszczykiem dobrej zabawy, serwuje nam naprawdę wartościowe treści. Potrzebuje tylko jeszcze poćwiczyć. W każdym razie o tym, czy Wam się spodoba tak samo jak mi, musicie przekonać się już na własnej skórze.

Poprzedni