Sądny dzień - Jaga Moder

Czytając “Sądny dzień” autorstwa Jagi Moder, jedna rzecz mocno rzuca się w oczy: bardzo łatwo zapomnieć, że to pełnoprawny debiut. W czasie lektury łapałam się na traktowaniu tej książki jako średniego tytułu poczytnej osoby autorskiej, która ma na koncie niejedną powieść. Czy to dobrze? Z jednej strony tak, bo debiutantka potrafiła napisać powieść tak dobrą stylistycznie i konstrukcyjnie, że zwiodła mój literacko-analityczny zmysł, ale z drugiej strony… Może ta pozycja naprawdę jest po prostu “średnia” i czy to źle wydać średnią książkę? Zobaczmy.

s%C4%85dny%20dzie%C5%84

Główną bohaterką “Sądnego dnia” jest Blanka. Jak czytamy w blurbie na okładce “prowadziła całkiem normalne życie” w dysfunkcyjnej rodzinie. Jak dla mnie to spory oksymoron. Szlag mnie z miejsca trafiał w każdym fragmencie opisującym jej rodziców. W ogóle nie dziwi mnie fakt, że dorobiła się nerwicy i napadów lękowych, za których rzeczowe opisanie, autorka ma u mnie dużego plusa. Bardzo łatwo byłoby z tym wątkiem przeholować, robiąc z Blanki istotę niezdolną do samodzielnego działania. Tu jednak jesteśmy świadkami jej walki i głębokiej świadomości swoich objawów oraz tego, jak może starać się z nimi funkcjonować. Pod tym względem nie mogę się przyczepić do kreacji bohaterki. Da się ją lubić, a, co moim zdaniem ważniejsze, także zrozumieć. Co prawda brakuje mi nieco wątku terapeutycznego i jakby większego zrozumienia, jak ważne w jej przypadku jest leczenie. Przy czym, moim zdaniem cały motyw ratowania brata jest bardziej próbą ocalenia samej siebie. Może nie opartą o szukanie sensu życia, ale wewnętrznej siły, która pozwoli przez to życie przejść. Podoba mi się konsekwencja i upór Blanki. Daje to poczucie, że jest osobą z krwi i kości. Ponadto, że nie miota się bez sensu od jednego imperatywu fabularnego do drugiego, mimo napadów lęku, dezorganizujących jej plany. Chociaż faktycznie wolałabym, żeby znalazła sobie prawdziwego terapeutę, a nie… Sambora.

Sambor jest mroczny i tajemniczy niczym wampir Lestat. Od samego początku miałam tak krwiopijcze wrażenie, że byłam święcie przekonana, iż mam przed sobą kolejnego literackiego upiora, uwodzącego niewiasty w celu konsumpcji ich hemoglobiny. Ubiera się na czarno, jest drapieżnie przystojny, a rany goją się na nim niemal tak szybko jak na staruszku Loganie. Jakby tego było mało, na jedno z pierwszych spotkań z Blanką przyszedł w okularach przeciwsłonecznych… Sama do siebie sarkałam, że mocno się zdziwię, jeśli nie okaże się wampirem. I, na szczęście, zdziwiłam się. Z perspektywy czasu stwierdzam, że takie a nie inne przedstawienie Sambora było całkiem fajnym zmyleniem tropów, dotyczących odkrycia jego tożsamości. Co nie zmienia faktu, że ma w sobie dużo antypatyczności Lucjusza Malfoya. Tej swoistej pychy i wyższości towarzyszącej osobom przekonanym o swoim lepszym pochodzeniu. Na próżno szukać w nim współczucia, choć wobec Blanki jest wyjątkowo wyrozumiały. Zupełnie jakby z miejsca wiedział, z czym boryka się dziewczyna i na swój sposób ją za to podziwiał. Mogę mieć tylko nadzieję, że w późniejszych tomach cyklu jego postawa nie stanie się zarzewiem wątku romantycznego, bo z tą konkretną postacią bym go chyba nie ścierpiała. Ale trzeba przyznać, że ma w sobie sporo targaryieńskiej wojowniczość i bitności (a także szaleństwa), bo wprawa z jaką eliminuje kolejnych przeciwników budzi niemy szacunek, a sceny walk są rozpisane z iście hollywoodzkim rozmachem. Aczkolwiek daleko mu do wszechmocnego herosa i, jak na swoje umiejętności, obrywa dość często.

Jednak tym, co najbardziej doceniam w przypadku Sambora, jest jego geneza, opisana w rozdziale/części zatytułowanej, podobnie jak cała książka, “Sądny dzień”. Przenosimy się wówczas do XVI-wiecznej Polski, gdzie na nowo poznajemy naszego bohatera oraz jego młodą, piękną żonę, która, na swoje własne nieszczęście, wpadła w oko innemu. Sam ten fragment powieści ma cudowny sarmacki klimat, ubarwiony pyszną stylizacją językową, wyróżnioną w tekście dialogów nieco inną czcionką. Poznajemy też wtedy postać będącą nemezis Sambora (która prawdopodobnie będzie miała większe znaczenie w kolejnych tomach) i muszę przyznać, że cieszy mnie wybór takiej a nie innej legendy. Z resztą sam ten rozdział jest tak skonstruowany, iż spokojnie mógłby funkcjonować jako osobna historia. Co jest zaletą tej konkretnej części, ale wadą całej powieści.

“Sądny dzień” ma budowę mocno antologiczną. Każda sprawa, przybliżająca do odkrycia sposobu na ocalenie brata Blanki, jest jakby zamkniętym w sobie bytem, w którym znajdujemy ledwie nitki głównego wątku. Przywodzi mi to na myśl kryminalne procedurale ze “sprawą tygodnia” i drobnymi tropami spajającymi cały sezon przed wielkim finałem. Ogólnie nie widzę nic złego w takim, hmmm serialowym sposobie przedstawienia fabuły, aczkolwiek w wypadku powieści zaburza on nieco płynność czytania i postrzeganie upływu czasu, jaki mija w trakcie trwania całej historii.

Jednak tym, co zasługuje na największą uwagę i mój wewnętrzny zachwyt, jest wykorzystanie w książce legend, ale nie tych najpopularniejszych, najlepiej znanych. Jaga Moder sięga po podania rzadsze, jeszcze tak nie wyeksploatowane przez popkulturę, a przez to ciekawsze. Już na samym wstępie widzimy dbałość o detale kiedy przychodzi do rozróżnienia kokatrysa i bazyliszka. Słowem wyjaśnienia: w języku angielskim znajdziemy dwa tłumaczenia ‘bazyliszka’ - basilisk i cocatrix, ale na dobrą sprawę to są dwa osobne, mityczne stworzenia i zrównywanie cocatrixa z bazyliszkiem jest błędem. Okej mogłabym się przyczepić do spolszczenia formy angielskojęzycznej, bo ja widziałabym w tym miejscu bardziej swojskiego ‘kuroliszka’, ale nie bądźmy już tacy drobiazgowi.

Kolejnym dobrym przykładem skrupulatnego podejścia do odkrywania “nowych” legend, jest dla mnie wspomnienie Gór Świętokrzyskich, rzeki Bobrzy i znajdującego się nieopodal Trupieńca. Pochodzę z Kielc i wychowałam się niedaleko wspomnianego miejsca. Opowieści, które przekazywali sobie okoliczni mieszkańcy, co prawda różniły się drobnymi szczegółami od wersji, którą przedstawiła nam autorka, ale ja cały czas żyłam w przekonaniu, że tę historię znają tylko ci, którzy osiedlili się w tej okolicy. Wiecie jakie to niesamowite uczucie znaleźć wzmiankę o swojej “małej ojczyźnie” w popularnej książce fantastycznej? Nie będę ukrywać, że przychylność do lektury rośnie o kilka punktów, dzięki temu zabiegowi, ale ponieważ nie zdarza się to zbyt często, myślę, że mogę sobie na to pozwolić.

W ogóle bardzo podobało mi się podejście autorki do małych, klimatycznych lokacji: łódzkich kawiarni, w których byłam, zapomnianych wiosek na Kaszubach, wąskich uliczek poznańskiego Starego Miasta… Naprawdę doceniam, kiedy akcja książek podsuwa mi faktyczne lokacje, które mogę zwiedzić (tak swego czasu trafiłam do Jedliny Zdrój opisanej w powieści “Płacz” Marty Kisiel, czy do Głuchołazów - miejsca akcji “Pań Czarownych” Jakuba Ćwieka). Bardzo lubię, gdy fabuła powieści pozwala mi dodatkowo pozwiedzać Polskę. Uważam to za wartość samą w sobie.

Nie samymi zachwytami jednak żyje człowiek. Najmniej przypadł mi do gustu rozdział/część “Diabli wiedzą”. I okej fajnie było poznać cały poczet diabłów polskich a uczłowieczony majster Boruta jest cudownym smaczkiem fabularnym, ale chyba przeczytałam za dużo historii o diabłach i aniołach, żeby ten koncept wydał mi się ciekawy. I tak, diabły siedzą w barze a święci w wieżowcu korporacji. Ani jedni ani drudzy nie są sympatyczni, ale ze wszystkimi Sambor musi sprytnie się układać, niczym polski odpowiednik komiksowego Constantine’a. Mam poczucie, że w tym fragmencie kreatywność trochę zawiodła autorkę, ale dalej na szczęście jest już tylko lepiej.

SEKCJA SPOILEROWA

Tak naprawdę największą wadą tej książki jest jej finał i to, czego Blanka dowiaduje się od Wernyhory. Bo otóż Blanka jest Wybrańcem! Jedyną, która może powstrzymać drenaż legend. Wszystko, łącznie z tym, co przytrafiło się jej bratu, miało na celu doprowadzenie jej do Poziomu Ducha, by się o tym dowiedziała i uratowała świat… Czy muszę dodawać, że reaguje wręcz alergicznie na “motyw wybrańca”? I okej przełknęłabym to gdyby Blanka dowiedziała się o zagrożeniu i po prostu postanowiła pomóc. Ale nieuchronność przeznaczenia? Igraszki z losem? Przepowiednie? Wybraniec, który ma ocalić nas wszystkich? W popkulturze chyba nie ma już bardziej ogranego motywu. Przy całej kreatywności i zabawie z nieznanym, wrzucenie czegoś takiego na sam koniec zwyczajnie złamało moje literackie serduszko… Nie wątpię, że w kolejnych tomach ten wątek zostanie tak rozwinięty, że nie będę miała się do czego przyczepić, ale taka informacja w ramach finału tego konkretnego tytułu, wydaje mi się zwyczajnie aklimatyczna.

KONIEC SEKCJI SPOILEROWEJ

Podsumowując, mój wyjątkowo krótki wywód, fabularnie jest to średnia książka. Ale taka średnia plus, co wcale nie jest złe. Obniżam swoją ocenę, ponieważ niektóre tropy i motywy mają posmak czegoś zbyt znanego, z czym ja jako czytelniczka miałam kontakt już wielokrotnie. Aczkolwiek jest to tytuł bardzo dobrze napisany i dość łatwo znaleźć w nim smaczki, którymi można się zachwycić. Bohaterowie są w porządku, postacie legendarne są po prostu świetne, a wykorzystanie bardziej regionalnych motywów zwyczajnie ociepla duszę. Szkoda tylko, że ostatnie strony zwierają zwrot akcji, który pozostawił we mnie literacki zawód. Jednak odsuwając obiektywizm nieco na bok, stwierdzam, że jak na debiut jest to tytuł fenomenalny. Tak dobry, że łatwo zapomnieć, iż stworzyła go początkująca pisarka, a przez to ocenić go niżej niż na to zasługuje. Także moja ocena na dobrą sprawę powinna być nieco wyższa… ale ten koniec… W każdym razie o tym, czy Wam się spodoba tak samo jak mi, musicie przekonać się już na własnej skórze.

Poprzedni Następny