Bliskie spotkania na Piotrkowskiej, czyli jak było na "Light Move Festiwal"

Chyba każdy z nas przynajmniej raz w życiu, przeżył to niesamowite napięcie towarzyszące oczekiwaniu na coś niesamowitego oraz następujące po wszystkim rozczarowanie, ponieważ nasze wyobrażenia były ciekawsze i bardziej ekscytujące od tego co zobaczyliśmy. Rozgoryczenia nie czuje ten, co nic nie przeżywa. W sumie tak właśnie mogłabym opisać ostatni "Light. Move. Festival", który odbył się w ostatni weekend w Łodzi. Muszę przyznać, że pod względem atrakcji, jest tu lepiej niż w moich rodzinnych Kielcach, jednakowoż uważam, iż imprezy organizowane cyklicznie, powinny starać się utrzymywać jeśli nie coraz wyższy, to przynajmniej porównywalny poziom. Niestety nie wiem jak festiwal wyglądał w zeszłym roku, jednak po opisach znajomych, strasznie żałowałam opuszczenia go. Dlatego też w tym roku postanowiłam brać w nim udział, choćby się paliło i waliło. No cóż, możliwe, iż moje wymagania, po wszystkich "ochach" i "achach" usłyszanych na temat lat ubiegłych, mogły być nieco zbyt wygórowane, jednak po rozmowie z bliskimi, moja opinia się potwierdzała, ale do rzeczy.

image

Zdjęcie doskonale oddające klimat festiwalu. Foto.: Inga Przybylak

[]()

O 19:35 w sobotę, stanęłam na deptaku i ruszyłam w stronę Placu Wolności, stając się aktywną uczestniczką festiwalu, z wprawą godną zawodnika Slalomu Giganta, wymijającą pozostałych przechodniów. W duchu cieszyłam się z wyboru dnia i godziny, licząc, że największa fala zwiedzających już minęła. Jednak w miarę oddalania się od skrzyżowania z ulicą Piłsudskiego, musiałam szybko zweryfikować swoją teorię, mimo wszystko uparcie brnąc dalej. Pierwsze rozczarowanie przeżyłam już po paru krokach, kiedy ślicznie podświetlone kamienice nagle się skończyły. Ile ich było? Raptem kilka po obu stronach ulicy i nagle koniec. Spodziewałam się, iż będą chociaż z rzadka oświetlone przez całą długość ulicy, a tu niespodzianka. Aczkolwiek niestrudzenie brnęłam dalej.

Kiedy niestrudzona dotarłam na miejsce pierwszego mappingu byłam podekscytowana. Licznik wyświetlany wprost na budynku wskazywał, że przybyłam w samą porę. Nawet udało mi się znaleźć miejsce w tłumie, które pozwalało mi coś widzieć. Sztuka ta nie udała mi się wcześniej przy koncercie Michała Urbaniaka "W świetle okien... Jazz to wolność", Widząc jednak natłok ludzi przy Piotrkowskiej 86 oraz słysząc zapewnienia koleżanki, iż załatwi mi nagranie, wolałam zrezygnować. Tak o to czekałam sobie kawałek dalej, na pierwszy w moim życiu mapping i nie doczekałam się... Zbiegowisko zaczęło się rozchodzić. Pokaz nie odbył się.

image

_Jak dla mnie Piotrkowska mogłaby wyglądać tak zawsze. _Foto.: Inga Przybylak

Ale przecież to nic! Były jeszcze parasolki na 6 sierpnia, tymczasowo przemianowanej na uliczkę Braci Philips. Widziałam też zdjęcia z poprzedniego dnia. Tam musiało być niezwykle! Niestety na ten sam pomysł wpadło kilka setek osób, więc dobrnięcie do nich kosztowało sporo wysiłku, który miałam nadzieję, zostanie wynagrodzony. I tu pojawił się kolejny zawód. Parasolki z bliska nie wyglądały równie zachwycająco jak na zdjęciach, a przepychający się ludzie nie pozwalali na chwilkę kontemplacji i zadumy nad nimi. Tak naprawdę to spodobał mi się saksofonista zatrudniony przez właścicieli "Anatewki", by umilał im ciepły wieczór, spędzony w restauracyjnym ogródku. Wracając z powrotem na Piotrkowską byłam już na tyle sfrustrowana ciągłym popychaniem i nadeptywaniem mnie, że żałowałam nie zabrania swoich glanów. Uwierzcie mi, nic tak nie sprawdza się w gęstym tłumie, niż podkute metalem buty.

image

_Parasolki ładniejsze niż w rzeczywistości. _Foto.: Inga Przybylak

W tym momencie, gdybym była sama, zwyciężyłby mój socjopatyczny odruch obronny na nadmiar ludzi, znajdujących się zbyt blisko mnie i wróciłabym do domu, jednak moi niezrównani i niezwykle cierpliwi towarzysze, przekonali mnie, by nie porzucać zamierzonego celu, jakim miało być dotarcie do Placu Wolności. W ten o to sposób udało nam się przy okazji zobaczyć "Painting Projections", które, cokolwiek by nie mówił program festiwalu, wcale nie odbywało się przy Piotrkowskiej 36. Jestem tego pewna, choćby ze względu na niezwykle bliskie sąsiedztwo pewnego sklepu monopolowego, z zatyczką do butelek w nazwie. Taki stan rzeczy wyraźnie nie odpowiadał pewnej "damie", która z zawziętością Conana Barbarzyńcy wycinającego sobie drogę wśród wrogów, przedzierała się przez ciżbę zastawiającej jej dojście do jedynego miejsca w najbliższej okolicy, gdzie mogła nabyć potiony leczące lub uzupełniające manę.

Na nasze nieszczęście, dotarliśmy na pokaz, gdy ten trwał już w najlepsze, więc pozostała nam jedynie miejscówka w "przejściu", przez co z każdej strony byliśmy popychani, szturchani i obrzucani wrogimi spojrzeniami. Wydostanie się stamtąd również nie było łatwe. Przy takim ścisku, moje skromne 1,64 m sprawiało, że byłam otoczona przez ściany ludzi. Choć byłam i tak w lepszej sytuacji niż dzieci, które zaaferowanie rodzie zabrali na festiwal. W pewnym momencie mój drogi Khal postanowił przejąć inicjatywę i pójść przodem, przywołując na powrót skojarzenia z pewnym skąpo ubranym Niszczycielem. I tak udało nam się dotrzeć na Plac Wolności na kilka minut przed rozpoczęciem "Au fil de Lodz".


image

_Dla takich widoków warto było. _Foto.: Inga Przybylak


Jeśli do tej pory mogłam żałować, że ruszyłam się z domu, tak ten pokaz mi to wynagrodził. Po pierwsze mieliśmy mi w końcu na tyle miejsca, by móc spokojnie stanąć obok siebie i wymieniać opinie w obawie, iż w trakcie ktoś nas rozdzieli. Kiedy zegar zakończył odliczanie, stałam jak zaczarowana, obserwując pokaz. To było coś pięknego, coś naprawdę niesamowitego. Obrazy zmieniające się przed moimi oczami hipnotyzowały, a ich niezwykła energia ożywiała i mnie. Tego, co zobaczyłam, tak naprawdę nie da się opisać. Mogę jedynie próbować oddać mój stan ducha, podczas tych niestety wyjątkowo krótkich 15 minut.

Ten pokaz zdecydowanie wynagrodził wiele, jednak nie zatarł całkowicie nieprzyjemnego wrażenia, towarzyszącego mi przez cały "spacer" wzdłuż Piotrkowskiej. Wyeksponowane światłem kamienice, wyglądały bajecznie, ożywiały ulicę. Gdyby pozostawić je tak na dłuższy okres, mogłyby się stać niezwykle atrakcyjne dla turystów. Szkoda tylko, że było ich tak mało i skupiono się tylko na odnowionych budynkach. Przez odpowiednią zabawę oświetleniem można nie tylko wyeksponować piękno zabytku, ale i mrok zaniedbania, co mogłoby stanowić ciekawy kontrast i wyzwanie dla artystów. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, iż mimo włożonej pracy, cały festiwal został potraktowany zbyt po macoszemu. Wiele można by zarzucić organizatorom, ale jeszcze więcej samym uczestnikom. Wystarczyło naprawdę niewiele wyobraźni, by domyślić się ile osób przyciągnie taka impreza, więc czy naprawdę trzeba ciągnąć na nią psa, który ledwo sięga do połowy łydki i ciągle skomle, ponieważ jest nieustanie deptany? Niemowlaki w wózkach naprawdę wiele zobaczą ze swych spacerówek, dodatkowo jeszcze osłoniętych przed wiatrem i innymi ludźmi. Chyba, że taka konstrukcja ma służyć za taran, wówczas faktycznie ma to swoje praktyczne zastosowanie. Jednak najgorsze wrażenie pozostawiły osoby wściekające się na innych, za to że w ogóle pojawili się na festiwalu i robią tłum! Absolutnym hitem była kobieta donośnym głosem informująca o swojej domniemanej słabości i problemach żołądkowych oraz grożąca puszczeniem barwnego pawia, używając do tego nieco mnie obrazowych słów.

image

_O zdjęcie bez tłumów było ciężko. _Foto.: Inga Przybylak

Tak jak pisałam, nie mam porównania do lat ubiegłych, jednak osoby, z którymi rozmawiałam, zgodnie twierdzą, iż festiwal wypadł dużo słabiej niż w ubiegłym roku. Nawet zachwycający dla mnie, jako zwykłego Mroza, pokaz na Placu Wolności był dla moich rozmówców słaby. Moim zdaniem, sama dużo bardziej potrafiłabym się cieszyć z tej imprezy, gdyby nie uczucie zawodu i frustracji, towarzyszące mi przez całą Piotrkowską. Mimo kilku naprawdę niezwykłych widoków, całość wypadła dosyć blado.


A tak na marginesie

Strasznie chciałam podziękować Indze za udostępnienie mi zdjęć i za dostosowanie je do potrzeb tego bloga.

Poprzedni Następny