Każdy z nas, zapalonych czytelników, ma z pewnością jakiegoś swojego ulubionego autora, którego nazwisko stanowi już doskonałą zachętę do kupna książki. Kochamy go i kochamy jego twórczość przynajmniej do momentu, kiedy poznamy go osobiście. Bo wtedy już bywa różnie. Dla mnie takim sztampowym już przykładem jest Sapkowski. O moim pierwszy spotkaniu z ojcem Wiedźmina już Wam kiedyś opowiadałam. W każdym razie po tej konfrontacji, do powieści pana Andrzeja podchodzę już z większym dystansem niż kiedyś. Jednak nie o tym chciałam pisać. Cały ten mój wywód miał na celu wprowadzenia do konkretnego pytania: czy mieliście kiedyś na odwrót? Czy przy okazji licznych konwentów spotkaliście kiedyś jakiegoś pisarza, którego proza do Was nie przemawia, ale strasznie chcielibyście ją uwielbiać dla niego, bo zasługuje? Nie... No cóż... Ja ostatnio przeżywam coś takiego odnośnie twórczości Jakuba Ćwieka - chciałabym lubić jego książki, ale na obecną chwilę nie potrafię. Szczególnie po całej masie mieszanych uczuć związanych z przeczytaniem najnowszej powieści "Kłamca. Papież Sztuk". Co ze mną jest nie tak?
I okładka tak bardzo nieadekwatna do treści. Marvelowskiego Lokiego nie uświadczysz ani Maski tym bardziej.
[]()
Chyba na wstępie jestem Wam winna wyjaśnienia, za co tak właściwie podziwiam Ćwieka (bo "podziwiam" to najlepiej pasujące słowo, do całej masy uczuć, pojawiających się gdy w prasie fantastycznej natrafiam na jego nazwisko). Książki, komiksy, słuchowiska, spotkania z fanami, bajki dla dzieci, publicystyka, szalone akcje jak próba ściągnięcia Nathana Filliona do Polski czy cały Rock and Read Tour - trasa promująca muzykę rockową i czytelnictwo w Polsce... uff muszę złapać oddech, żeby dalej móc wyliczać. To właśnie dzięki tekstowi Ćwieka dowiedziałam się kim są Browncoats i co to jest Firefly, za co do dziś jestem mu ogromnie wdzięczna. Do tego dorzućmy jeszcze propagowanie popkultury w Polce i polskiej twórczości na świecie, a otrzymamy listę zainteresowań, którymi można spokojnie obdarzyć kilka osób, zapewniając im całkiem ciekawe życie. A co dopiero jeśli myślimy o jednym tylko człowieku. Podziwiam go za to, że jest w stanie to wszystko ogarnąć i nie zwariować. I nadal być po prostu sympatycznym. Trudno go nie lubić, kiedy jego spotkania autorskie odbywają się z takim polotem i poczuciem humoru, tak że nawet na marnych prowadzących można nie zwracać uwagi. No chociaż to rozbuchane ego, które niekiedy nie mieści się z autorem w jednym pomieszczeniu, może nieco odstraszać, ale często dodaje uroku. Z resztą, coś go musi pchać do działania. Jeśli sprawdza się dobrze, to niech to będzie i ego.
Niestety mimo mnóstwa ciepłych uczuć, jakie żywię do osoby autora, nie potrafię polubić, zakochać się, zachwycić w jego twórczości. A trochę przeczytałam. I na obecną chwilę najlepiej w moim odczuciu wypada "Świetlik w ciemnościach" - bajka, którą pan Jakub napisał, żeby odpowiedzieć swoim dzieciom na niezwykle ważkie pytanie: "Tatusiu, dlaczego lubisz >>Firefly<<?" Czytając ją, ja, stara już baba, płakałam jak bóbr. Bo to było piękne. Ale niestety, inne książki nie wywołały chociaż połowy tych uczuć, co ta krótka opowiastka dla najmłodszych. Co ze mną jest nie tak? Mimo to, od czasu do czasu, daje się skusić na jakąś ćwieko-prozę, w nadziei, że coś mi się spodoba, tak na fest. Masochizm jaki, czy coś? W każdym razie dałam się namówić na przeczytanie nowej książki o Lokim - anielskim cynglu do zadań specjalnych i nie tylko. Czytając pierwsze dwie części przygód Kłamcy, naprawdę dobrze się bawiłam. Czytając dwie kolejne, już zdecydowanie gorzej. "Machinomachia" pozostawiła mnie znów w rozdrożu mieszanych uczuć, dlatego też liczyłam, że "Papież sztuk" pchnie szale wagi w dobrą stronę i chyba się przeliczyłam.
Ćwiek we własnej osobie. Wszystkie skojarzenia z Nathanem Fillionem jak najbardziej wskazane.
Pomysł na fabułę jest świetny. Loki przez przypadek przyczynia się do narodzin nowego bóstwa - Dezyderiusza Crane'a - którego mocą jest umiejętność z korzystania ze wszelkich możliwych popkulturowych klisz i schematów. Biorąc pod uwagę, jakie niestworzone i niemożliwe rzeczy dzieją się w niektórych filmach, to całkiem obszerny zasób możliwości. Oczywiście nadprogramowe bóstwo to problem szczególnie, gdy ze starymi jeszcze sobie nie poradzono. Z sytuacją trzeba sobie poradzić, za nim Aniołowie się zorientują, albo co gorsza, Crane pozna pełnie swych mocy. Czyli akcja, tempo i klisze rodem z filmów klasy B...
Sama konstrukcja powieści jest bardzo pomysłowa. Autor przełamuje czwartą ścianę dając czytelnikom możliwość wyboru przez ingerencję w fabułę, która poza litym tekstem została uzupełniona o komiks czy też grafiki stanowiące jej integralną część. Autor czerpie pełnymi garściami z najróżniejszych filmów i form przekazu, by stworzyć niesamowity, fabularny mash-up. W tej książce znajdziecie więc wszystko, co mogłoby się kryć pod hasłem "popkultura", tylko czy to dobrze? Zamiast jak zwykle wyszukiwać te cudowności, te smaczki dodające uroku dziełom niezwiązanym, po prostu się w nich nurzamy. I w sumie nawet nie musimy się zastanawiać skąd je znamy, bo są nam tłumaczone. Wiem, że taki był zamysł, ponieważ jak inaczej pisać o bogu popkultury, bez nawiązań do niej. Tylko czemu w 90% musi dotyczyć to filmów? Czy nie zagubiły się gdzieś inne popkulturalne media? Książki? Muzyka? Komiksy? (Jak mi teraz ktoś wyskoczy, że tekst wujka Bena pochodzi z komiksu o Spidermanie to zaszlachtuje! W komiksie, słowa o wielkiej odpowiedzialności wypowiedział narrator, a jakoś tak później przylgnęły do wujka Bena właśnie przez telewizyjne ekranizacje). Ale po kolei.
Najlepsza grafika okładkowa z całej serii.
Pierwszą nieścisłością, która rzuciła mi się w oczy, była ta "pozorna" możliwość wpływu na fabułę. W teorii dostajemy ją aż trzy razy, przy czym jeśli miłośnicy starych, paragrafowych powieści myślą, że ich wybór coś zmieni, to się mocno pomylą. Początkowy "wybór" za raz cofa nas do drugiej opcji i nic nie zmienia (ja wiem, że wersja z samolotem byłaby niewłaściwa, ale skoro autor oferuje wybór to chciałabym móc z niego skorzystać). Za drugim razem po prostu dostajemy dwie różne wersje tej samej sceny, również bez wpływu na całokształt fabuły. Tylko że (uwaga będę się mocno czepiać i rzucać spoilerami), czytelnik który wybrałby wersję komiksową, mocno się dziwi kiedy Kłamczuch zostaje tak wybebeszony, że mu tylko watolina wystaje, a na koniec "cały i zdrowy" wspomaga Lokiego w boju. Bez żadnej, obiecanej łatki, która przy "zwykłej" drodze wcale mu jest niepotrzebna. Ostatnią możliwością jest własnoręczne stworzenie kawałka książki, przez cudownie bujny opis jednego momentu. I tyle.
W odniesieniu do całości, nie podobało mi ukazanie Lokiego tylko jako cwaniaczka na usługach Aniołów. Trochę w nim mało boga kłamstwa, oszustw i podstępu, jakiego znaliśmy z innych części. To raczej spryt niż misterne intrygi, popychają fabułę do przodu. Podobną sztampą zalatuje Archanioł Michał. Miecz Pana ma tylko krzywić się na Kłamce, ciskać gromy z oczu i przypominać Asowi, na czyich jest usługach. Eros i Bachus też wiele więcej nie wnoszą, choć jestem tu może ciut niesprawiedliwa wobec boga wina. Ale ten drugi? Całą książkę miałam wrażenie, że jego głównym zadaniem jest wyglądanie jak młody Brad Pitt. Na manifestację mocy znanych z innych książek nie ma co liczyć. Taki sidekick, tylko że ładny.
Loki i Kłamczuch. Tacy kwai! ^^ grafika pochodzi ze strony tess-shirt.pl
Uff chyba poniosło mnie. Strasznie przeżyłam zawód tą książką. Niby czytało się szybko, ale w trakcie tego nie czułam przyjemności. I było mi z tego powodu przykro. Bo chciałam, żeby mi się podobało! Tym bardziej, kiedy zajrzałam na inne recenzje i zobaczyłam całe mnóstwo zachwyconych ludzi. Całe strony pochwał i radosnych haseł, w stylu "powrót Lokiego z pierwszych dwóch części!". Ja tego nie dostrzegłam. I raczej kiepsko się bawiłam. A naprawdę się starałam! Przepraszam panie Ćwieku! Lubię pana, doceniam osiągnięcia, ale to zwyczajnie mi się nie podobało. Ale obiecuje ciągle szukać!