Moje pierwsze dni w Łodzi jakieś sześć lat temu. Na Bałutach wsiadam w tramwaj numer jedenaście i spokojnie zmierzam do Ikei. Jeszcze nie wiem, że przede mną blisko godzina jazdy. W Kielcach nie ma takich odległości. Po jakichś piętnastu minutach znudzona, zaczynam przyglądać się pasażerom. Od razu zauważam ludzi pogrążonych w lekturze nie tylko papierowych książek, ale i tych elektronicznych. Pierwszy raz widzę czytnik ebooków inaczej niż na półce w sklepie z zatrważającą ceną obok niego. Nowa technologia fascynuje mnie i odpycha. Bo jak to tak czytać bez zapachu tuszu i papieru? Nie mniej jednak przeklinam własną głupotę. W wynajmowanym pokoju leży przecież stosik książek zabranych jeszcze z domu. Ale jest to dobra nauczka na przyszłość. Komunikacją miejską w Łodzi, lepiej nie poruszać się bez lektury. Choć jeszcze nie zdaję sobie sprawy, że częściej będzie to lektura notatek z ostatnich zajęć.
[]()
Chwila obecna. Do pracy dojeżdżam autobusem w niecałe dziesięć minut, co w skali łódzkiej jest godne pozazdroszczenia. Jednak już powoli zaczynam się krzywić, spoglądając smętnie na okładkę „Upadku Hyperiona”. Mija drugi tydzień od rozpoczęcia lektury, a końca wciąż nie widać. Brakuje mi tych godzin spędzonych na autobusowym czytaniu. Ale jak się nie ma co się lubi, to dobre i dziesięć minut.
Codziennie spędzamy w komunikacji miejskiej mnóstwo czasu, najczęściej hibernując się na czas podróży w półświadomości lub, coraz częściej, wpatrując w ekran czegoś, co kiedyś jeszcze można było nazwać telefonem (dziś jest to bardziej wielofunkcyjny pochłaniacz życia). Jeszcze na studiach koleżanki nie mogły się nadziwić, jak w natłoku zaliczeń, znajdowałam chwilę na czytanie. Nie znajdowałam. Wolnych godzin bywało tak mało, że szkoda mi było bezproduktywnie siedzieć w autobusie. Więc czytałam. I to nie ja jedna!
To było pierwsze pozytywne zaskoczenie z obserwacji Łodzian w ich środowisku naturalnym. Nie ważne gdzie i kiedy jechałam, zawsze znalazła się jakaś osoba pogrążona w lekturze. Mniej lub bardziej dyskretne obserwacje ich natury, pozwoliły mi na wyodrębnienie kilku typów komunikacyjnych czytelników.
Tradycjonaliści
Czyli istoty książkolubne nie mogące rozstać się z powieścią w postaci zadrukowanego papieru, z szelestem kartek walczący o równowagę w zatłoczonym autobusie. Z wprawą zawodowego akrobaty, balansują na zakrętach, kiedy to trzeba się puścić wywalczone miejsca przy poręczy i przewrócić kolejną stronę. Nieraz skrzętnie oblekają swoje lektury w szary papier czy kolorowe gazety i do końca nie wiadomo, czy jest to powodowane dbałością o fizyczny wygląd lektury, czy podyktowane wstydliwością wyboru tytułu powieści. Bo czyż zagorzały korporacyjny japiszon, chciałby się przyznać do swej miłości do harlequinów albo czy uczennica szkoły katolickiej chciałby by wszyscy wiedzieli o jej skrytym uwielbianiu wobec prozy Grahama Mastertona? Inni czytacze by ich jeszcze zrozumieli, ale przeciętni śmiertelnicy? Taki czytelnik jest najszczęśliwszy, w momencie gdy uda mu się dopaść wolnego siedzenia, gdzie bez obaw może zatopić się w lekturze z ulgą ignorując otaczający go świat, w tym napastliwe starsze panie, pałające rządzą mordu za nieustąpienie miejsca. Ale im przecież wolno nie zauważyć. Przecież się zaczytali! Niestety zbyt wygodne usadowienie się z ciekawą książką zwykle skutkuje przegapieniem właściwego przystanku, a co za tym idzie, spóźnieniem się na ważne spotkanie czy też zajęcia. Ale tak czy siak doczytają jeszcze jedną stronę. Przecież jeszcze zdążą…
Techno-mole
To ci, dla których przeniesienie książek w sferę elektroniczną okazało się prawdziwym zbawieniem. Koniec dźwigania obłędnie ciężkich tomów w i tak zbyt wypchanych torebkach i plecakach. Koniec z rozpaczą zakończenia lektury w połowie trasy. Koniec z wywracaniem się, gdy przewrócenie strony wypadnie akurat na zakręcie. Koniec z bólem wyboru, którą pozycję zabrać ze sobą w trasę. Dziś na czytniku można mieć całą bibliotekę. Ci miłośnicy nowinek technologicznych bez zająknięcia wyłożą nam różnicę pomiędzy e-inkiem, a paperwhitem. No chyba że nadal wolą wyślepiać swoje oczy wpatrując się w swoje tablety czy, o zgrozo, malutkie ekraniki telefonów, bardziej się przy tym męcząc niż relaksując, ale co kto lubi. Widać i mikroskopijna wielkość liter ma swoich zwolenników. Im to nie straszne nawet najbardziej zatłoczone autobusy, gdyż jedną ręką mogą obsługiwać swój bezcenny czytnik, a drugą pilnować wywalczonego miejsca przy stabilizującej poręczy. Ze skrytością też nie mają problemów. Przeciętni śmiertelnicy mogą co najwyżej dostrzec markę ich najnowszego sprzętu, a i ta bywa nieraz chroniona przez zabezpieczające etui. Prawdziwy problem zaczyna się dla nich wtedy, gdy w roztargnieniu zapomną naładować baterie swojego czytnika, skazując tym samym siebie na brak lektury lub włączenie w szeregi trzeciej z grup.
Podglądacze
To ci z czytaczy, którzy z gorliwością godną lepszej sprawy, podpatrują lektury swoich współpasażerów. A nóż wśród nich trafi się jakaś perełka wydawnicza, o której jeszcze nie mieli pojęcia? A może to wyjątkowa książka poleci człowieka, sprawiając, że między Dąbrową a Retkinią znajdą bratnią duszę? A może po prostu znajdą dla swojego umysłu jakieś zajęcie, ponieważ w wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności pozbawieni możliwości zagłębiania się we własną lekturę? Wówczas to w poszukiwaniu tekstu do „zahaczenia oka” nie boją się zawisnąć nad podróżującym i czytać mu przez ramię, powstrzymując się jedynie od głośnego wygłoszenia tyrady: „Nie przerzucaj! Jeszcze nie skończyłem!”. Prawdopodobnie to oni są odpowiedzialni za stworzenie hasła „Pokaż mi co czytasz, a powiem Ci kim jesteś”, jako wyniku zgadywanek polegających na domyśleniu się tytułu książki podglądanego, po przeczytaniu jednego zdania wyrwanego z kontekstu. Niczym zawodowi ninja starają się dyskretnie śledzić lekturę swojej „ofiary”, niekiedy popadając w rozpacz z powodu jej zbyt wolnego (lub zbyt szybkiego) tempa czytania.
Oczywiście przedstawicieli powyższych grup można spotkać nie tylko w komunikacji miejskiej, ale też w każdym miejscu wymagającym czekania: w kolejce do lekarza, przed salą wykładową, czy też w oczekiwaniu na termin zabiegu wyznaczony przez NFZ. Najważniejsze jest to, że wszyscy ci czytający wykorzystują każdą, pozornie tylko „zajętą” chwilę na oddawanie się lekturze. Co z kolei przenosi się na ilość przeczytanych przez nas tytułów, ponieważ minuty szybko zamieniają się w godziny, a te w dni poświęcone tylko na czytanie. Więc nie traćcie tego czasu i czytajcie w autobusach!