Postapokalipsa po polsku, czyli warszawskie Walking Dead

Jaka wyglądałaby apokalipsa zombie, wie każdy, kto ma choć częściowy dostęp do Internetu czy telewizji. Różnego rodzaju amerykańskie produkcje z lubością zalewają nas wizjami końca świata w towarzystwie żądnych ludzkiego mięsa umarlaków. Schemat tych historii jest zwykle taki sam: bliżej nieokreślona przyczyna podnosi z grobu ludzi, którzy wkrótce dziesiątkują ludzkość, a przetrwają tylko najsilniejsi lub, potrafiący się najlepiej przystosować do zmiennych warunków. A wszystko to w pięknych okolicznościach zniszczonych amerykańskich miast i miasteczek. Gdyby tak jednak przenieść wspomnianą tragedię na bardziej swojski grunt? Do mniej lub bardziej znanej Warszawy niż, w pewien sposób egzotycznej, Atlanty? Efekt może być ciekawy.

image

Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Gildia.pl
[]()

Stolica Polski jest już niemal zupełnie opanowana przez zombie. Otoczenie jej kordonem sanitarnym niewiele pomaga, gdyż z pozostałych miast stopniowo dochodzą kolejne doniesienia o żywych trupach. Ponoć jest już to ogólnoeuropejski problem. Podejrzewa się nawet atak terrorystyczny. Tymczasem grupka warszawian pod wodzą komandosa GROMu – Pawła – stara się uciec z otoczonego miasta. Jednak w miarę oddalania się od stolicy stopniowo dociera do nich, że największym zagrożeniem dla ich życia nie są wszędobylskie zombie, ale ludzie, którzy nagle poczuli się bezkarni.

Drugi tom Infekcji Andrzeja Wardziaka zaczyna się od niezwykle przerysowanej, choć nie mogę rzec, że nie swojskiej sceny. Typowy „Janusz” pije piwo przed telewizorem, gdzie podają informacje o niepokojach w stolicy. Jego żona – typowa „Grażyna” – bardzo się boi, jednak on tłumaczy jej, że telewizja kłamie. Jeszcze tego samego wieczoru oboje stają się posiłkiem dla hordy zombie. Potem akcja skacze już pomiędzy grupą Pawła a Kasią i Kamilem – parą wynajmującą pokój gdzieś pod Warszawą co pozwala dostrzec różnice w postrzeganiu tragedii, jaka dotknęła Warszawę: od wspomaganego doświadczeniem działania, po bierność i oczekiwanie pomocy, która, choć ostatecznie nadchodzi, nie jest taka, jakiej by się spodziewano.

Na moje szczęście opisy walk z nieumarłymi nie są tak szczegółowe i turpistyczne, jak te w czytanej przeze mnie wcześniej The walking dead. Zejście. Dzięki temu też nie jesteśmy zasypywani nadmierną liczbą szczegółów dotyczących zapachu i stopni rozkładu zombie. Co nie znaczy, że przez całą powieść jesteśmy trzymani w niepewności co do ich wyglądu. Jednocześnie przyznaję, że momentami bogaty język Wardziaka wywoływał we mnie niemałą konsternacje, kiedy we fragmentach tyczących się uczuć bohaterów spodziewałam się prostych, żołnierskich i nieco bardziej dosadnych słów, niż tych cokolwiek wyszukanych.

Historia przedstawiona na kartach powieści to klasyczna walka o przetrwanie w świecie, którego zasady zostały zmienione z dnia na dzień bez wcześniejszego ostrzeżenia. Różne wizje sposobów na przeżycie wywołują nieuniknione konflikty i spięcia wśród bohaterów, jednak konieczność zjednoczenia się przeciwko przeważającym siła zombie, szybko je niweluje. Co ciekawe, w miarę rozwoju fabuły hordy nieumarłych wydają się być jedynie trudną, ale nie niemożliwą do przejścia przeszkodą. Największe zagrożenie zaczynają stanowić ludzie, którym przestały ciążyć prawo i porządek, traktując nadchodzącą zagładę jako możliwość wyrwania się z biedy, w którą przecież wpędził ich system. Nie może więc być mowy o zjednoczeniu całego kraju w walce przeciwko.

Mimo dość standardowego schematu fabuły, intrygującą wydaje się być historia genezy „zarazy” i sytuacji całego kraju, której obraz wyłania się jakby w między czasie akcji. Wydaje się, że to coś dużo bardziej niebezpiecznego niż pojedynczy atak terrorystyczny. Niepewność pogłębiają żołnierze bez dystynkcji, z nie do końca logicznymi zadaniami i zaskakującą dużą wiedzą.

Apokalipsa zombie nie jest może najbardziej twórczym tematem i nie daje też wielu możliwości wprowadzenia zaskakujących innowacji fabularnych, jednak zgrabnie napisana, może być całkiem przyjemną rozrywką na jesienne wieczory. Sztuka ta panu Wardziakowi całkiem nieźle się udała. Rzeszom fanów gatunku, których nie mało jest też w naszym pięknym kraju, poszukujących pojedynków ludzi z nieumarłymi i nieustannej walki o przetrwanie, powieść powinna się spodobać. Szczególnie, że całość napisana jest w dobry, czytliwy i całkiem wciągający sposób, co pozwala czytelnikowi dość szybko pochłonąć lekturę i czekać na kolejną książkę. Może w niej wątek nieznanego zagrożenia zostanie szerzej opisany.

Poprzedni Następny