Śledząc moje TwarzoKsiążkowe poczynania mogliście już zaobserwować, że ostatnimi czasy nasiliłam swoją współpracę z portalem Gavran. I bardzo dobrze, bo ekipa zacna, pomysłowa, tylko stronkę trzeba nieco rozruszać. Ale w związku ze zwiększeniem ilości pracy czytelniczo-recenzenckich, mój własny projekt realizowany na łamach Gavrana, musiałam tymczasowo przenieść tu. Mowa o recenzji kwartalnika "Smokopolitan" - magazynu ogólnofantastycznego wydawanego przez Klub Krakowskie Smoki, który w listopadzie ubiegłego roku doczekał się trzeciego numeru. Moją opinię o pierwszych dwóch gazetkach znajdziecie oczywiście na Gavranie (tu i tu). Najnowsza edycja jest wydaniem dość nietypowym, gdyż nie znajdziemy w niej żadnej publicystyki, która jak do tej pory, najbardziej cieszyła moją skromną osobę. W związku z niesłabnącą w narodzie chęcią publikacji własnych tekstów i zatrważającą ilością dobrych opowiadań, twórcy kwartalnika postanowili przerobić trzeci numer na mikroantologię i, co ciekawe, wcale się tym nie zawiodłam.
Tak, wiem że wyszło w listopadzie, ale ja zawsze tak z opóźnieniem opowiadam o Smokopolitanie
[]()
Zacznijmy tradycyjnie od początku, czyli od okładki. Niesamowicie misterna grafika autorstwa Alicji Marczyk niezwykle przypadła mi do gustu: elf-łucznik i dwie niewiasty bliżej nieokreślonego gatunku (i profesji) w towarzystwie małego, jak na te gady, smoka. Zachwycające detale, budujące cały "magiczny" klimat rysunku sprawiły, że zamarzyła mi się jego wersja w formacie plakatowym nad łóżkiem, by móc w pełni podziwiać nawet najmniejsze zdobienie stroju. Z mojego punktu widzenia cudo, którego kompozycji przeciwstawi się każda wojująca feministka. Bo jak to może być? One dwie uwieszone na tak samczym ramieniu? (czyli argumenty z serii "Jak człowiek chce, to do wszystkiego się przyczepi"). Niestety sam projekt okładki zawiera jedno znaczące przekłamanie: opowiadania nie wystarczą na "długie zimowe wieczory", chyba że będziemy sobie je dawkować w niezwykle skąpy sposób, po jednym dziennie, co w przypadku drabbli może pozostawiać olbrzymi niedosyt.
Jak już wspominałam (gdzieś, kiedyś przy okazji), w magazynach tego typu najchętniej czytam publicystykę, która nie tylko poszerza moją wiedzę z zakresu szeroko pojętej fantastyki, ale i wyrabia zdanie czy też wywołuje we mnie wewnętrzną polemikę. Opowiadania stanowią wówczas dla mnie tło, przyjemną odskocznie i przerwę w rozważaniach. W momencie kiedy to opowieści stają się dominantą, może to wyjść różnie. Muszę jednak przyznać, że mimo sceptycyzmu, naprawdę przednio się bawiłam czytając kolejne teksty.
Sam początek jest mocny. Historia zatytułowana "Koziorożec i Smok", w której tle przewija się szalony naukowiec i jego zodiakalne eksperymenty, prezentuje się jako nieco bardziej "zmutowana" wersja opowieści o Dawidzie i Goliacie. Stopniowane napięcie i niemal skąpo wydzielane informacje stanowią największy atut tego tekstu, nie pozwalając czytelnikowi na zbyt szybkie przejrzenie zamysłów autorki. Drugie w kolejności "Dni, które wstrząsnęły światem", wypadają zacznie bardziej blado. Choć to akurat może być wynikiem moich bardzo subiektywnych odczuć i swoistego znudzenia wszelkimi apokalipso-zombio-historiami. Jednak muszę przyznać, że bardzo podobało mi się słodko-gorzkie i przyprószone ironią zakończenie tego utworu, łagodząc przy tym moją niechęć do konwencji. Z kolei "Chichotek" to już zupełnie inna para kaloszy. Po przeczytaniu tego tekstu stwierdziłam, że najlepszym jego określeniem będzie angielskie słówko 'creepy' ale nie w sensie 'przerażający', 'odrażający' czy też 'koszmarny', ale właśnie 'wywołujący dreszcze'. Polskie 'dreszczowiec' nie oddaje w pełni całego zestawu uczuć towarzyszących czytaniu, a 'creepy' zawiera w sobie pewną nieprzetłumaczalną dawkę emocji, która doskonale pasuje do tego tekstu, jeśli oczywiście rozumiecie o co mi chodzi (jak ktoś poratuje dobrym, polskim słówkiem będę wdzięczna!)
I Mroza zdjęcie autorskie ze smutną, pustą filiżanką.
Przy opowiadaniu "Na psa urok" chciałabym się zatrzymać zdecydowanie na dłużej, ponieważ niezaprzeczalnie skradło mi serce. No tak, w historii pojawiają się smoki i to na dodatek takie, które można "wytresować", a przy zachowaniu odpowiednich przepisów PPOŻ, nawet trzymać w domu. Ponadto zrobienie z tych mitycznych gadów w pewnym stopniu najeźdźców z kosmosu i wytłumaczenie ich zachowania specyfiką kosmicznej rasy jest dla mnie genialnym posunięciem. Ale chyba najbardziej ze wszystkiego podziałała na mnie ostatnia scena, która zwyczajnie doprowadziła mnie do łez. Ot baba jak baba. Płaczę z byle powodu. A dalej? Dalej już mamy tylko niezwykle lekki i zabawny "Glejt", i cudownie niedorzeczny tekst "Jak to się robi w Zaskrzypiu" tak cudnie naśmiewający się z wiedźminiej profesji. Drugim z kolei tekstem, który najbardziej przypadł mi do gustu była "Złota spirala", która w jakiś przedziwny sposób skojarzyła mi się ze starymi opowiadaniami sf, czytanymi przeze mnie jeszcze na początku studiów. Gdzieś w nim przebrzmiewał klimat utworów Asimova i Silverberga, co wywołało we mnie nielichą nostalgię.
Tym jednak, co najbardziej mnie cieszy w stosunku do poprzedniego numeru, było przemyślenie kwestii nieco zbyt "nowoczesnych" i "awangardowych" grafik, jako ilustracji do tekstów. I wśród nich znalazły się takie, które bardziej przypadły mi do gustu od innych jak chociażby rysunki autorstwa Darii Lebidy, Ewy Scholz czy też Anny Tomiczek. Oprócz zachwytów wizualnych, wyłapałam także pewne kilka chochlików drukarskich, ale wobec nowych, małych wydawnictw zawsze jestem skłonna przymknąć na to oko. Mniej finansów, mniej zasobów ludzkich, więc trzeba wykazać się zrozumieniem.
Ogólnie rzecz ujmując, bardzo pozytywnie się zaskoczyłam poziomem i różnorodnością tekstów, jednak tym co najbardziej mnie cieszyło, był fakt, że w każdym wypadku wywoływały emocje. Nie pozwalały mi pozostać obojętną na swoją treść, czy też wewnętrzne przesłanie. Ale jak dobre by one nie były, tęsknie za jakimś solidnym felietonem i już nie mogę się doczekać czwartego numeru, by takowy przeczytać.