Jakiś czas temu Karolina Małkiewicz z bloga Zwiedzam wszechświat, nominowała mnie do nietuzinkowego wyzwania "10 (nie)poważnych faktów o mnie". Zabawa o tyle fajna, że pozwala na zacieśnianie więzi blogersko-czytelniczych, a także pozwala na oderwanie się od recenzenckiego kieratu. Trzeba też przyznać, że niezwykle prosty i wdzięczny temat wyzwania stanowi przyjemną odskocznię od poważnych rozważań około książkowych. Bo o kim jak o kim, ale o sobie samej mogłabym pisać bez końca. O czym możecie się przekonać przy niemal każdym moim wpisie, ponieważ wybitnie lubuję się w na poły biograficznych wstępach. Tym samym stworzyło to pewną trudność wyzwania. Znaleźć dziesięć takich faktów, o których Wam jeszcze nie wspominałam... Albo pisałam na tyle dawno, że zdążyliście już o tym zapomnieć. Tym samym zapraszam Was na przegląd dziesięciu mniej lub bardziej poważnych faktów o mnie.
Na zdjęciu wyjątkowo Mróz i Mysz. Chyba nie muszę pisać, która jest która?
[]()
Zaczęło się w klasie maturalnej, kiedy wiedziona swoją miłością do ładnych zeszytów, kupiłam sobie takowy w księgarni z figurą karcianą w nazwie. A że był gruby, w twardej okładce i na promocji, zrazu zdobył moje serce. I dla odmiany, zamiast tak jak zawsze chomikować go na specjalną okazję, postanowiłam go wykorzystać. Co niedziele miałam opisywać wydarzenia minionego tygodnia, nie tyle by je lepiej zapamiętać, ale by oczyścić umysł z niepotrzebnych myśli. Jeden wpis, drugi, trzeci... i zanim się obejrzałam, zeszyt się skończył a ja szukałam następnego. Co niedzielne pisanie tak weszło mi w krew, że jeśli jakiś wpis ominęłam, następnego tygodnia tworzyłam podwójny. Na obecną chwilę zebrało się tego dziesięć zeszytów różnej grubości, wielkości i wypełnienia. Czy czasem czytam swoje stare wpisy? Już nie. Doświadczenie nauczyło, że momentami zakrawa to na masochizm. Co z nimi zrobię? Spalę bez mrugnięcia okiem. Nigdy nie chodziło mi o chęć gromadzenia wspomnień, ale pozbywania się tych zbyt natrętnych, zatem płomień wydaje się być dość adekwatnym końcem tego wszystkiego.
Coś czego długo się wstydziłam, aż do dnia, w którym postanowiłam zrobić z tego anegdotę. Mówi się, żeby nie oceniać książki po okładce. A po zdjęciu autora można? Bo właśnie coś takiego pchnęło mnie do wypożyczenia "Na ostrzu noża" z Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej w Kielcach. Nie żałuję, bo tym samym stałam się fanką prozy Miroslava Žambocha i przeczytałam masę jego książek, ale któż podejrzewałby mnie o taką powierzchowność. I to jeszcze w stosunku do powieści!
O tym, że nie przepadam za dużą ilością osób zgromadzonych w jednym miejscu, wiecie już z mojej relacji z Targów Książki w Krakowie. Chciałabym dorzucić do tego niechęć do zamkniętych pomieszczeń. To nie tak, że panikuję w windzie czy w toalecie, albo będę płakać jeśli zamkniecie mnie w pokoju, co to to nie. Bardziej chodzi o dostrzeganie potencjalnych dróg ucieczki. Nie lubię miejsc, z których nie można się dostatecznie szybko ulotnić. Jak to się wiąże z tłumem? A próbowaliście kiedyś uciekać gdy za Wami i przed Wami są ludzie? No właśnie.
Na studiach w Łodzi wylądowałam w zasadzie przez kompletny przypadek. Poprawiając maturę, miasto "Ziemi obiecanej" nigdy nie było moim pierwszym wyborem. Całe liceum upierałam się na Lublin i to tam zawsze chciałam studiować. Po kilku porażkach stwierdziłam, że Łódź ze względu na swoje położenie może być, choć jeśli tym razem by się nie udało trafić do Lublina, wolałabym Katowice. Jednakże maturalne punkty były nieubłagane i pozwoliły mi na studiowanie w mieście włókienników już z drugiej listy. Katowice spóźniły się o jakiś miesiąc, kiedy już wszystko w łódzkim miałam załatwione. I tak już zostało. Tym samym równie przez przypadek dorobiłam się tutaj Lubego, pracy, kota i mieszkania, więc chyba nie był to taki zły los.
Zwyczajnie uwielbiam nadawać imiona rzeczom (i nie tylko), które mnie otaczają. I choć, w moim mniemaniu, są ta frazy bardzo trafne, ludziom mogą się wydać nieraz dziwne, jak chociażby nazwanie swojej kotki Myszą. Ponadto miałam pluszowego lwa, na którego wołałam Tygrys, szmacianą kotkę o imieniu Liska, futrzany breloczek w kształcie jeża Chomika, plecak, na którego wołałam Zwierzak i laptopa Tośkę.
Kiedy miałam jakieś trzy-cztery latka napisałam swoją pierwszą książkę. Mało tego, sama ją zilustrowałam i wydałam, przemyślnie oprawiając ją w okładkę od bloku rysunkowego. To pisane chińskim ołówkiem HB dziełko nosiło tytuł "Przygody Oli" i zaczynało się od zdań: "Była sobie Ola. Ola ładna, zgrabna". Fabularnie główna bohaterka musiała sprostać wygnaniu z domu i poszukiwaniom nowego w towarzystwie całej masy przypadkowo spotkanych postaci. Pomijając fakt, że w tamtych czasach nie bardzo radziłam sobie z konstrukcją zdania, to i literki znałam tylko drukowane, ale w jakiejś takiej własnej wersji np. "R" i "S" pisałam jako ich odbicia lustrzane. Jak komicznie by całość nie wyglądała, od niepamiętnych czasów jest to mój najukochańszy skarb i dowód, że pisanie mam w krwi od maleńkości.
Znaczy nie czytam ich po nocy. Dla mnie najlepsza pora na straszną książkę to dziesiąta rano i Luby przytulony obok na kanapie. Ale wszystko zdecydowanie przez Kinga i jego "Miasteczko Salem". Zwyczajnie zaczytałam się w tej książce i skończyłam ją o drugiej nad ranem. Potem leżałam w łóżku jeszcze przez godzinę tłumacząc sobie, wówczas przyszłej maturzystce, że wampiry nie istnieją. Ja, niemal pełnoletnia kobieta, bałam się zasnąć. Fakt, że autor wpłynął tak na, jakby nie patrzeć, dojrzałego czytelnika, świadczy o jego wielkości. Nie mniej pewna awersja do horrorów we mnie pozostała.
Ba, powiem więcej. Dorobiłam się statusu redaktora naczelnego. W gimnazjum. Chodziło o szkolną gazetkę, która przez braki w "kadrach" ukazywała się co dwa miesiące. I tylko przez rok. Na sam koniec wszystkie artykuły pisałam na zmianę z koleżanką. Były naukowe ciekawostki, konkursy, felietony... a i tak wszystkich najbardziej interesował dział plotkarski... Ale to właśnie wtedy stawiałam swoje pierwsze kroki w publicystyce. Wówczas nie podejrzewałam, że skończę z własnym blogiem.
Kojarzycie może Marcina Zwierzchowskiego? Redaktora Nowej Fantastyki? Autora tekstów dla portalu NaEkranie.pl? Felietonistę? Recenzenta? Prelegenta z konwentów? Filantropa? Playboya? Superbohatera? Nie? To macie mnóstwo do nadrobienia. W każdym razie, jakby na to nie patrzeć, to on jest odpowiedzialny za to, że zaczęłam pisać swojego bloga. Dokładnie trzy lata temu, byłam na jego prelekcji na Pyrkonie, mówiącej o tym, żeby nie bać się wydawców. Pomijając fakt, że wyszłam stamtąd z przeświadczeniem, iż za dużo osób w Polsce chce żyć z pisania, to przede wszystkim poczułam się zainspirowana i zmotywowana do działania. Bo hej! Jak mają mnie odkryć, skoro nikt o mnie nie wie? Włamią mi się do szuflady? Niby oczywista, oczywistość, ale coś w tym było i miesiąc później powstało Powiało Chłodem. I nie żałuję. A czy nie żałuje tego pan Marcin? O to już jego spytajcie.
Jeszcze na początku studiów miałam tak krótkie włosy, że niejeden facet mógł się dłuższymi poszczycić. Jako że moi rodzice byli dość konserwatywni pod tym względem, do osiemnastego roku życia nie mogłam farbować włosów, lecz gdy wyrobiłam już sobie dowód i ścięłam włosy (przyczyny niezależne), stwierdziłam, że regularnie mogę zacząć się farbować bez obawy o odrosty. I tak moim ulubionym kolorem została mahoniowa szamponetka, która z czasem zmieniała barwę moich włosów na marchewkową, ale i tak ją lubiłam, a tacie się podobała, więc trwałam przy niej dość długo. Przynajmniej do czasu, kiedy znów postanowiłam włosy zapuścić.
Jest. No i udało się. Dobrnęliśmy do końca i mam nadzieję, że Was nie zanudziłam. Ale, żeby zabawa miała sens, muszę jeszcze przekazać ją dalej. Tak więc do zabawy zapraszam Rozkminy Hadyny, Miros de carti i Matkę Przełożoną. Czekam na efekty Waszej pracy.