Ci, którzy w miarę regularnie czytują sobie niniejszego bloga, zdają sobie sprawę, że mam pewien problem z twórczością Jakuba Ćwieka. Dla niewtajemniczonych piszę, iż chodzi o to, że nie przepadam za jego powieściami. Oczywiście płakałam czytając "Świetlika w ciemnościach", a "Grimm City. Wilk!" nawet przypadło mi do gustu, ale jego sztandarowych "Chłopców" zwyczajnie nie trawię, a cykl o Kłamcy wypada w stosunku 2:3 na niekorzyść autora. W porządku, nie wszystkich autorów trzeba lubić i czytać, ale mój "problem" polega na tym, że ja bardzo chciałabym polubić twórczość Ćwieka, ponieważ bardzo lubię go jako człowieka. Na każdym konwencie chodzę na jego panele, jak mam okazję to łażę na spotkania autorskie, bo ma się wówczas szansę obcowania z niesamowitą charyzmą Kuby. Zawsze podziwiam jego pomysłowość, zaangażowanie i energię z jaką opowiada o wszystkich swoich projektach. I fakt, właśnie tej energii mu zazdroszczę. Z tych właśnie spotkań wyniosłam przekonanie, że Ćwiekowi najlepiej wychodzi opowiadanie o samym sobie. Dlatego też niemal rzuciłam się na "Stany POP-świadomości", gdy znalazłam je na Krakowskich Targach Książki. Przecież opowiada w niej podróży po Stanach! Co z tą książką mogło być nie tak, by nie stała się moim ulubionym tytułem pióra Jakuba Ćwieka? No właśnie.
Och, jak bardzo chciałam, żeby to było dobre...
[]()
Sam pomysł i koncepcja były świetne, bo któż z nas oddanych fanów nie chciałby się przejść śladami swoich ulubionych bohaterów? Wbiec po schodach Rocky'ego, wpić piwo z ulubionym pisarzem, czy odwiedzić studio filmowe produkujące te wszystkie uroczo kiczowate filmy, do których mamy taki sentyment? Ale nie, nie chodzi przecież o zwykłe zwiedzanie, o odhaczanie kolejnych ważnych punktów na trasie wycieczki. Chodzi o historie, o opowieści, które mogą nam owe lokacje przekazać. O energie jaką można z nich czerpać. O fanowską miłość, przepełniającą je do granic możliwości. By zrobić coś więcej niż tylko patrzenie. Pomysł zacny, wyjazd godny pozazdroszczenia. Mimo planu panował niesamowity chaos, a mimo chaosu dużo rzeczy wychodziło chłodno wykalkulowanych. A może to tylko takie wrażenie powstałe przy czytaniu?
Chciałam opowieści o wyjeździe do Stanów, opowiedzianej z werwą i polotem i w sumie to dostałam, ale... No właśnie. Słuchanie historii Kuby Ćwieka jest niesamowite. Człowiek z miejsca zaraża się jego werwą i entuzjazmem. Zazdrości i przez moment czuje, że jest w stanie dokonać tego samego przy odrobinie samozaparcia. Kiedy się je czyta, co bardzo dokładnie było czuć w "Stanach...", coś z tą energią jest nie tak. Może nie tyle jej zabrakło, co nie było dla niej właściwego ukierunkowania, przez co rozproszyła się w tekście. I tak o to dostaliśmy chaotyczny zapis podróży przetykany biograficznymi wstawkami autora, który wykorzystuje każdą chwilę przerwy w trasie, by zarzucić nas opowieścią o samym sobie. Historii innych, nie mniej ciekawych osób jest tu jak na lekarstwo, choć to właśnie one najmocniej przyciągnęły mnie do tej książki i, tak po prawdzie, pozwoliły ją skończyć.
Pomysł tak zacny, że kusił aż za bardzo.
Choć swoisty brak oczekiwanej ćwieko-energii nie było jedyną wadą tytułu. Problem polegał też na tym, że jeśli nie było się ekstremalnym fanem tych samych pozycji, co cała ekipa i nie łapało się w lot aluzji dotyczących konkretnych fabuł, można było się znudzić. Właśnie taki miałam problem z rozdziałem poświęconym serialowi Banshee. W żaden sposób nie potrafiłam zrozumieć ekscytacji jaka nie pozwoliła Ćwiekowi sklecić zdań nieokraszonych rozedrganiem nastolatka po przedawkowaniu kofeiny. Wiem, że powaga zabija powoli, ale hmm... dziesięć głębokich oddechów przed pisaniem mogłoby pomóc. A o tym żeby ktoś mi powiedział o czym jest serial i dlaczego jest taki genialny, mogłam tylko pomarzyć. Niestety argument w stylu "bo ja go lubię i ja tak mówię" jakoś mnie nie przekonał. I podejrzewam, że z pozostałe tytuły u innych mogły wywoływać podobne odczucia. Choć z drugiej strony, czy fan nie poczułby się znudzony, gdyby mu zaserwować na ten przykład skróconą fabułę Rocky'ego? Obawiam się, że tu nie ma złotego środka, a cała książka napisana jest z myślą o tych, którzy dobrze znają nie tyle popkulturę, co jej wybrane elementy.
A tak na marginesie, wiecie, że Jakub Ćwiek nie jest jedynym autorem tej książki? Jeśli mignęła Wam gdzieś z daleka na półce mogliście nawet nie dostrzec, że gdzieś tam są wypisani współautorzy. Z resztą, teraz patrząc na nią stojącą na półce też ledwie się domyślam, że coś tam jest dopisane, tak delikatną czcionkę użyto w tym celu. Więc gdybyście nie wiedzieli donoszę, że wśród nich znajdziecie między innymi Radka Teklaka, który publikował swoje wpisy w ramach dziennika z podróży na Dzikiej Bandzie, a potem pojawiły się one w tej książce. Czytając je ma się wrażenie, że momentami byli z Ćwiekiem na zupełnie innej wycieczce. Nie mówię, że to źle kiedy cała wyprawa opisywana jest z różnych perspektyw, ale momentami nawet te same wydarzenia wyglądały na zupełnie inne. A wszystko to dlatego, że Kubie nieraz zdarzało się "zapomnieć" o czymś napisać, co sam w swoim tekście podkreśla. Tylko dlaczego to wywołuje takie niepokojące wrażenie? Niesamowitą kopalnią wiedzą są natomiast krótkie felietony Bartka Czartoryskiego niekiedy poprzedzające rozdziały stworzone przez Kubę. Są tak bardzo rzeczowe, zwięzłe i konkretne w porównaniu dygresjami w dygresjach Ćwieka, że trudno się nimi nie zachwycić.
Zdjęcie pożyczone z Dzikiej Bandy.
Kolejnym ważnym elementem tytułu są zdjęcia zarówno te profesjonalne jak i bardziej swobodne, niemal osobiste, nadające klimatu całej wyprawie. I mam tylko jedno zastrzeżenie, co do potraktowania niektórych wspaniałych, panoramicznych ujęć rozbitych na dwie strony, małej grubej książki. Efekt możecie sobie wyobrazić.
Obawiam się, że nie jestem w stanie ukryć zawodu jaki towarzyszył mi podczas czytania. Wiem, że winę ponoszą tu nadmierne oczekiwania. Chyba liczyłam na połączenie reportaży Kapuścińskiego z czytliwością Cejrowskiego wymieszanych z polotem i energią Ćwieka. Chciałam książki o opowieściach, po której mogłabym się zachłysnąć Ameryką i poczuć pełnie zazdrości. Ale widać mój "fangerlizm" i zamiłowanie do popkultury nie są aż tak wielkie, jakbym tego po sobie oczekiwała. A może to wynik braku ekscytacji tymi samymi tytułami co autorzy. Może ja rozminęłam się z ich kultowością? Trudno orzec, choć nie można oprzeć się wrażeniu, że zamiast wyczekiwanej historii i o Stanach i popkulturze, dostaliśmy opowieść o jej głównym autorze.