Trudy podróży nie oszczędzają nikogo. Jak bardzo mistyczne by nie były moce sił, jakie pchnęły Bergersona do udania się w podróż, stopniowo w nim gasną. Przyzwyczajony do wygód bohater, czuje się coraz bardziej znużony. To, co jeszcze kilka tygodni temu wydawało się jedynym słusznym wyjściem, teraz zakrawa na szaleństwo. Tym bardziej, że cel podróży coraz bardziej wydaje się być złudzeniem mamionego prochami umysłu. Jeśli dorzucimy do tego fakt, iż Zakon i Wyrocznia mogą być tylko legendą, trudno się dziwić, że w końcu dopada go frustracja i zniecierpliwienie. Mimo wszystko brnie dalej, ponieważ coś mu mówi, że nie może się zatrzymać, nie może ponieważ skutki byłyby tragiczne zarówno dla niego, jak i jego bliskich.
Bardzo lubię, gdy do kapitałki książki jest doczepiona tasiemka pełniąca funkcję zakładki.
[]()
Drugi tom
Zakonu Krańca Świata
oferuje nam nieco inne doznania, niż pierwszy. Na początek każdej akcji wysuwa się kipiący od emocji Berg. Jest zły, zmieszany, zagniewany, chory, sfrustrowany, zniecierpliwiony i w ogóle przepełniony tak różnorodną mieszanką odczuć, że łatwo posądzić go o szaleństwo. A jednak to tylko dogłębne zagubienie, ponieważ nikt mu niczego nie ułatwia, a na samych domysłach ciężko oprzeć tak drastyczną zmianę życia. Sam bohater stopniowo przechodzi niezwykłą przemianę. Im dalej na północ tym jego przeczucia stają się coraz silniejsze, a umiejętności wzrastają w zaskakujący sposób. To właśnie na nim skupiamy całą swoją uwagę, ponieważ staje się dla czytelnika jedynym znanym elementem rzeczywistości, jaką poznaliśmy w poprzednim tomie. A rzeczywistość w świecie pana Końskiej Czaszki lubi płatać figle.
Choć wiemy, że Ziemię dotknął nie jeden, a dwanaście różnych końców świata, miło jest obserwować zwyczajność dnia codziennego i to jak ludzkość przystosowała się do tego wszystkiego. Z perspektywy czytelnika, swoiste uwstecznienie może wydawać się dziwne, ale trudno wyzbyć się poczucia normalności. Ludzie wciąż targują się, kochają, pływają statkami, wierzą we wróżby, choć w te nieco bardziej niż dawniej, prowadzą badania naukowe. Świat się skończył, ale żyć trzeba i to niekoniecznie w najgorszy z możliwych sposobów. Wiadomo zawsze pojawiają się jednostki, które chcą rządzić resztkami cywilizacji wg własnego widzi mi się i, jak to zwykle bywa, nie należą oni do najmilszych istot na Ziemi. Ale dobrze i niezwykle motywująco, że autorka dla kontrastu opisała, nazwijmy je, bastiony dobra i normalności (jak chociażby zakonników wytwarzających leki). Dlatego też cała powieść niezwykle przypadła mi do gustu - posiada budujący wydźwięk, w przeciwieństwie do innych tytułów tego typu, i w pewien sposób przywraca wiarę, może nie w całą ludzkość, ale przynajmniej w jej część.
Dwa tomy obok siebie ślicznie się prezentują.
Ciekawym jest też to, że w poprzednim tomie ukazano mimo wszystko kulturę bardziej technologiczną, a tym natomiast, zarówno wiara w magię jak i w moc obrzędów zdają się być niezwykle ważnym elementem istnienia. Zarówno sceptycyzm Bergersona jak i czytelnika musi zostać zachwiany jeśli nie po spotkaniu z wróżką i walce z zabójcą nasłanym przez Mistrzów Blasku, to po terapii z uzdrowicielem już na pewno. Zdaje się, że brak zaawansowanych technologii odblokował ludzi na doznania duchowe. Na te niby nie wytłumaczalne, ale jednak dla bardziej pierwotnych ludów tak bardzo oczywiste aspekty życia. Tym samym ciężar fabuły z akcji, zostaje przeniesiony na bardziej opisową część dotyczącą samej wędrówki. Bardziej stateczną, ale ze względu na Berga nie mniej emocjonującą, bo zdradza nam nie tylko przeznaczenie bohatera, ale i przeszłość całej planety ze szczególnym uwzględnieniem armagedonu.
Fascynującym jest też ukazanie jak brak możliwości przemieszczania się i swoista separacja ognisk ludzkich wpływa na zmiany zachodzące w społecznościach. Pewne przesłanki co do tego mogliśmy już mieć po pierwszym tomie, szczególnie porównując Miriam z Czajnika i Berga, ale teraz są one znacznie wyraźniejsze. Dzikie i krwiożercze amazonki posługują się własnym językiem, pozbawionym wszelkich męskich końcówek, mnie osobiście kojarzących się z formą ewolucji (czy też degradacji) wojujących feministek. Stara stacja badawcza rozwinęła się w społeczność na poły naukowych palladynów czy błędnych rycerzy, posługujących się w teorii znaną nam terminologią, która jednak z czasem nabrała zupełnie innego znaczenia. Wszystko to potęguje tylko kontrast pomiędzy tytułowym zakonem, wyglądającym i dla mnie, dziecka technologii, diablo futurystycznie. Jednak nawet oni, ze swoją niesamowitą wiedzą wydają się być głusi na otaczającą ich rzeczywistość, tak bardzo odmienną od tego, co znają z badań. Paradoksalnie im dalej na północ i im ludy, dziś powiedzielibyśmy bardziej prymitywne, tym lepsze przystosowanie i godne pozazdroszczenia zrozumienie świata.
I nie ma to jak odrobina kabli w tle.
W całości
Zakon Krańca Świata
prezentuje się jako niezwykle rozległa tematycznie lektura. Z postapokaliptycznej książki o przetrwaniu ludzkości, przeradza się w powieść drogi i duchowej przemiany z silnymi inspiracjami czerpiącymi z szamanizmu. Efekt końcowy tego zabiegu sprawia, że trudno nudzić się podczas czytania, skoro co rusz oferowane nam są inne wrażenia czytelnicze. Jeśli dorzucimy do tego niezwykle czytliwy styl autorki i nietuzinkową wizję świata, otrzymamy powieść nie tylko przyjemnie wyróżniającą się na tle innych książek tego typu, ale i niezwykłą przygodę, w której zagłębimy się z olbrzymią dozą przyjemności.